Dzień 9. 31/08
Alwin ruszył w swoją stronę, a my musimy jeszcze wykupić obowiązkowe ubezpieczenie OC na teren Albanii. W porcie stoi mała budka, jakby przerobiona ze starego kontenera, a w niej za leciwym biurkiem siedzi agent i mozolnie wypisuje ubezpieczenia. Kolejka się ciągnie, a zamieszanie jest spore. To dlatego, że nie wszyscy są przygotowani na płatność wyłącznie gotówką i w euro. Włącznie z nami, gdyż planowaliśmy wypłacić lokalną walutę z bankomatu, a w razie jego braku zapłacić kartą za ubezpieczenie.
Tak poznajemy Emanuela – mieszkańca Anglii, który przyjechał odwiedzić ojca. Mamy nadzieję, że Emanuel wskaże nam najbliższy bankomat, a on zamiast tego, oszczędzając nam trudu, oferuje pożyczkę! I to niemałą, bo 100 euro. Wow, obdarzeni takim zaufaniem, czujemy się nieco niezręcznie. Ale Emanuel jest tak życzliwą osobą, że proponuje nam pomoc w każdej kwestii podczas naszej wycieczki po Albanii! I już na samej granicy prysł mit o nieprzyjaznych, chcących wbić Ci nóż w plecy Albańczykach. Później tylko utwierdzamy się w przekonaniu, że to bajka wyssana z palca.
Kiedy w końcu udaje nam się załatwić niezbędne papiery, mamy już pół dniową obsuwę. Od razu ruszamy na południe w stronę słynnej Riwiery Albańskiej. Zdecydowanie warto ją przejechać! Dość słaba przejrzystość powietrza przy tak ostrym słońcu i śliski asfalt nie przeszkadzają nam w fascynacji serpentynami wijącymi się nad poszarpanymi klifami z przepięknym widokiem na ocean ciągnący się aż po horyzont. Jesteśmy zachwyceni Albańskimi górami, a podobno najlepsze dopiero przed nami! Ciekawe jak sobie poradzimy na górskich szutrach…
Z powodu tak dużego opóźnienia w porcie, nie docieramy na czas do zaplanowanego miejsca noclegowego na dzikiej plaży, co prowadzi do burzliwej dyskusji między nami na temat różnicy oczekiwań. I ostatecznie rozbijamy się na pobliskim polu namiotowym tuż przy plaży. Niekoniecznie dzikiej, ale wciąż plaży. Na szczęście mamy jeszcze ze sobą włoskie winko, które nie tylko rozładowuje napięcie, ale wprowadza nas w świetne nastroje. Doprawiamy je nutką romantyzmu biorącego się z samotnego pływania w morzu przy akompaniamencie zachodzącego słońca.
Dzień 10. 01/09
Jedziemy jeszcze dalej na południe, na półwysep Ksamil nazywany Albańskimi Karaibami. Choć trochę rekompensujemy sobie wczorajsze niespełnione oczekiwania i co prawda nie przez całą noc, ale choć kilka godzin chcemy spędzić czas nad krystalicznym morzem. Znajdujemy prawie kameralną plażę, choć jest to nie lada wyzwanie, gdyż plaże w tej okolicy są niewielkie, a tak piękne, że ludzie przybywają zewsząd. Zwłaszcza Albańczycy chcący spędzić niedzielę, dzień wolny od pracy na świeżym powietrzu. Nasza plaża jest kamienista, woda wręcz przezroczysta, a słońce pełną parą świeci wysoko ponad naszymi głowami. Nie pogardzilibyśmy skrawkiem cienia w taki upał, ale i tak jest przepięknie! Potrzebujemy takiej chwili wytchnienia i relaksu. Z każdą falą morską, nadpływa błogostan i poczucie szczęścia.
Słynne wywierzysko Syri i Kalter (alb. Niebieskie Oko) jest naszym kolejnym celem. Na miejscu okazuje się, że ktoś pobiera opłatę, mimo że żaden przewodnik ani przeczytany blog o tym nie wspomina. Nie ma również jakiejkolwiek bramy wjazdowej, ani tym bardziej cennika. Po prostu w miejscu, gdzie droga się zwęża stoi facet tak, żeby nie można było go ominąć i puszcza pojazdy po uiszczeniu opłaty. Nie chodzi nam o sam fakt płacenia, bo to nie problem dla nas, ale o (nie)uczciwość biznesu. W dodatku kiedy podjeżdżamy, „kasjer” uprzednio patrzy na nasze tablice rejestracyjne i wtedy dopiero podaje cenę za przejazd. Prawdopodobnie po oszacowaniu, czy jesteśmy z wystarczająco bogatego kraju. Sfrustrowani rezygnujemy, ale za to jedziemy do źródeł termalnych Llixhat e Benjes.
W połowie dnia robimy krótką przerwę na tankowanie, sprawdzenie wiadomości przez wi-fi i szybki obiad. Jeden z pracowników stacji mówi bardzo dobrze po angielsku! Pyta o wiele rzeczy związanych z Anglią, ale też dużo opowiada o Albańczykach. Bardzo cenię jego szczerość i brak wstydu, że czegoś nie wie i pyta. Ciekawostką dla nas jest, że ze względu na sąsiednie granice, mieszkańcy południa uczą się języka greckiego, a obywatele środkowej części kraju mówią po włosku. Sporo Albańczyków wyemigrowało do Włoch kiedy tylko granice zostały dla nich otwarte. Dowiadujemy się też dlaczego nie znamy żadnego Albańczyka w Anglii! Podobno niemalże niemożliwym jest dostać się na wyspy, gdyż brytyjski rząd wymaga od nich niewyobrażalnej dla Albańczyka sumy pieniędzy, żeby mogli wjechać. Co do turystyki po Europie, w większości nie mają żadnych problemów z dostaniem wizy.
Kanion Lengarica ciągnie się na 4 kilometry długości i piętrzy do 100 metrów wysokości. Wiosną organizowane są spływy raftingowe, a późnym latem poziom wody obniża się i możesz przez kilka godzin wędrować jego dnem. Nie przejdziesz suchą stopą, gdyż czasem błoto zasysa, a czasem woda sięga do kolan, ale nie wyżej. Przy ujściu kanionu, tuż przy starym kamiennym osmańskim Moście Sędziów (alb. Ura e Kadiut), znajdują się obudowane kamieniami baseny termalne. W powietrzu unosi się silny zapach siarki. Wody zawierają siarczany, chlorek sodu i wapnia pomagające w bólach żołądka, stawowych i reumatyzmie, a błotko świetnie łagodzi problemy skórne. Zapada wieczór, więc baseny pustoszeją i całe są tylko dla nas! Gorącymi źródłami bym ich nie nazwała, ale woda jest rzeczywiście ciepła, osiąga temperaturę 30°C, więc z przyjemnością oddajemy się chwili relaksu. Zapomnieliśmy tylko o leczniczej maseczce błotnej!
Po przyjemnej kąpieli, przychodzi czas na przygotowanie kolacji i rozbicie namiotu. Dodatkowym atutem naszej miejscówki są ławki i stoliki w naszym sąsiedztwie, więc ryż z jabłkami gotujemy i spożywamy w komfortowych warunkach. Oprócz nas, nikt nie rozbija namiotu, za to całkiem sporo kamperów parkuje nad rzeką. Znajdujemy się bardzo daleko od jakiegokolwiek źródła światła, więc niebo iskrzy miliardem gwiazd. Taki widok zachęca Łukasza do eksperymentowania z fotografią, a efekty sam zobacz!
Około 3.00 nad ranem okoliczna ekipa przyjeżdża poimprezować, jakbyśmy nie mieli dość lokalnych zbiórek. 😉 Parkują samochód obok naszego namiotu, włączają muzykę, toczą głośne rozmowy, rzucają pustymi puszkami po piwach i palą papierosy. To wszystko trwa około pół godziny, po czym zabierają się z powrotem i znowu daje się słyszeć tylko uspokajający szmer potoku.
Dzień 11. 02/09
Ruszamy na północ w stronę Beratu. Nawigacja prowadzi nas szybszą trasą, ale wcześniej, tuż przed Piskovë zauważamy intrygujące odbicie w szutrową drogę i według mapy również krętą, co może być dla nas ciekawe widokowo. OK, skręcamy w nią i zobaczymy co jest dalej. I to jest bardzo dobra decyzja! Choć początkowo dla mnie nie jest różowo, bo szuter przemienia się w typowo górską trasę, gdzie piesi wybierają się na trekking w solidnych wysokich traperach. Luźne głazy, duże kamienie, mocne i skaliste podjazdy i zjazdy z ostrymi zakrętami powodują, że jest hardkorowo. Lecz Łukasz mnie uświadamia, że dla zaawansowanych kierowców ta trasa raczej nie jest dużym wyzwaniem. Poza tym poziom trudności zwiększa się stopniowo, więc nie odczuwam go aż tak znacząco. Jak już się jedzie, to byle dalej i naprzód!
Cały odcinek wiedzie przez góry, gdzie na trasie mijamy tylko kilka zabudowań i jedną większą wioskę odciętą od reszty świata. Czasem droga tak bardzo się zwęża, że jeden samochód miałby problem przejechać. No cóż, pewnie dlatego większość lokalsów używa samochody z napędem 4×4. Choć w tych najbardziej odległych miejscach spotykamy także stare, kilkunastoletnie polonezy, czy łady!
Pot się z nas leje, naprężamy mięśnie do granic w walce z nierównościami, zaciskamy zęby a grymas twarzy wyraża pełne skupienie. A po pokonaniu trasy przychodzi uczucie ogromnej satysfakcji i spełnienia.
Dopiero dużo później, dowiadujemy się, że jechaliśmy jedną z najniebezpieczniejszych dróg w kraju. Największym albańskim kanionem zwanym Kolorado Albanii i datowanym na 2 – 3 miliony lat. Jeśli jesteś żądny podobnych wrażeń i chcesz podążać naszymi śladami, to jedź drogą między Piskovë a Çorovodë.
Pod koniec górskiej przeprawy, kiedy już prawie zjeżdżamy do poziomu wysokości, z której zaczynaliśmy, zza zakrętu nagle wyłania się kamper. Pierwszy i jedyny pojazd napotkany na naszej trasie! Wysypuje się z niego gromadka ludzi, niemiecka 6-cio osobowa rodzinka i próbują rozeznać sytuację na temat dalszej drogi. Ich samochód nie ma nawet napędu 4×4, a opony są przystosowane tylko do asfaltowej jazdy. Nie spodziewali się takiego trudnego odcinka i zastanawiają się jak jest dalej. Znaleźli się w skomplikowanej sytuacji, bo nie mają szans nawrócić (droga jest szerokości tylko jednego samochodu), a jazdę dalej zdecydowanie im odradzamy. Łukasz opisuje jak wygląda trasa, ale ostateczna decyzja i tak należy do nich.
Kiedy już się żegnamy i ruszamy dalej (z moją błahą wywrotką przy mijaniu zaparkowanego kampera), droga jest coraz łatwiejsza. W zasadzie jest to równo wysypany żwir bez żadnych ubytków w drodze, czy niebezpiecznie wystających kamieni. Dopiero teraz widzimy, że skoro ten odcinek uważali za trudny, to dalej będzie tylko gorzej! Oby nie jechali w górę. Niestety nie wymieniliśmy się numerami i później jeszcze długo zastanawiam się jaką podjęli decyzję i jak zdołali się wykaraskać. Mam nadzieję, że z szczęśliwym zakończeniem.
My zaś jedziemy dalej przez góry, krętą, ale już asfaltową drogą. Przed nami czarna chmura rośnie w siłę i coraz częściej niebo rozświetlają błyskawice. Nie ma na to rady, zakładamy wodoodporniaki i kontynuujemy podróż. Jednak ostatecznie nie trafiliśmy z prognozami. Nadal nisko wiszą chmury, ale chyba uciekliśmy przed burzą. Uff, ściągamy szybko kombinezony, bo się upieczemy!
Przejeżdżając przez Berat, odkrywamy, że chaotyczny styl jazdy Włochów był tylko wstępem i przygotowaniem do Albanii. Cóż, ludzie od relatywnie niedawna mają samochody. A te zatrzymują się znienacka na środku bez żadnego ostrzeżenia, lub zawracają w dowolnym momencie. Motocykliści również rządzą się swoimi prawami i nie mają obowiązku zakładania kasku, nie wspominając o ubiorze motocyklowym. Nie mają też problemów z jazdą pod prąd wierząc, że jeśli przytulą się bliżej krawędzi, to nie stanowią zagrożenia dla innych i siebie. Mijamy mnóstwo motorowerów z przyczepami na przedzie zamiast kierownicy – sprytny sposób na przewożenie rzeczy wielkogabarytowych typu pralka. Poza tym często widzimy większą liczbę pasażerów na motorach niż dopuszczalna.
Planujemy nocleg w górach z pięknym widokiem na stolicę państwa i bliżej położonym Krujës. Mamy nadzieję, że dotrzemy tam wcześnie, żeby przez resztę wieczoru podziwiać krajobrazy. I tym razem znów nie jest nam to dane.
W poprzedzającym mieście Fushë-Kruja zamknięto główną ulicę i z powodu objazdu, tworzy się koszmarny korek, gdzie tracimy sporo czasu. Kiedy już wreszcie wydostajemy się z niego, w jednej chwili zrywa się potężny wiatr. Wszystkie liście, śmieci, a nawet większe przedmioty fruwają w powietrzu, ludzie idący pod wiatr walczą, żeby nie dać się wywrócić, gałęzie drzew, poddawane silnym strumieniom powietrza, niebezpiecznie uginają się i diametralnie się ściemnia. Nadchodzi potężna burza. Musimy dostać się na górę za miastem i rozbić namiot zanim burza rozpęta się na dobre. Zadzieramy głowy, żeby spojrzeć na nasz cel i… tam jest najciemniej! Nie mamy gdzie uciekać, więc brniemy prosto w centrum burzy. Błyska, ale jeszcze nie pada. Pniemy się już w górę serpentynami i nagle w momencie spada wodospad deszczu!
Dosłownie kilka sekund wcześniej zdążamy postawić motocykle na poboczu, zejść z nich i podbiec pod gęste drzewo. Nie zauważamy, że to drzewo znajduje się tuż przy bramie do jakiegoś budynku. A przed nim, pod dachem stoją 2 osoby i machają do nas, żebyśmy się schronili z nimi! Ależ mamy szczęście!
I tak przypadkiem (lecz czy przypadki istnieją?) znaleźliśmy się w Gjurma e Sari Salltëkut – miejscu pielgrzymek wszystkich Albańczyków niezależnie od wiary. Przyjeżdżają tu, żeby zapalić świeczkę i pomodlić się. Kraj, w którym przez dziesięciolecia komunistyczny dyktator dążył do stuprocentowego ateizmu państwowego, stał się światową stolicą tolerancji. Przeważający w Albanii muzułmanie (sunnici, szyici, bektaszyci) żyją w zgodzie z chrześcijanami (katolicy, prawosławni) i co więcej, wspierają się nawzajem.
Panowie zachęcają, żeby zaglądnąć do środka. Jest to mała kapliczka, a raczej zawija (alb. Teqe), bo nie jest to chrześcijańska siedziba, a muzułmańskiego bractwa, gdzie na ścianie wisi m.in. obraz Mahometa, do którego się modlą. Czyn, który wśród sunnitów i szyitów jest karany śmiercią! Dodatkowo na zewnątrz w ścianie znajduje się wnęka, w której wyznawcy palą świece modląc się o pomyślność i dary Boże dla siebie i rodzin, a także upamiętniając założycieli ich religii. Wnioskujemy, że spotkaliśmy wyznawców wiary synkretycznej – bektaszytów, których światowe centrum mieści się w Tiranie. Bektaszyzm jest ruchem sufickim, czyli wyznającym islam mistyczny i apolityczny. W praktyce religijnej bliżej mu do chrześcijaństwa, gdyż nie uznaje szariatu, dżihadu ani ramadanu. Przejął spowiedź, odpuszczenie grzechu, znak krzyża, chrzest i celibat duchownych. Bektaszyści piją alkohol i jedzą wieprzowinę, a kobiety stawiane są na równi z mężczyznami.
Mówi się, żeby nie poruszać religijnych tematów z nowo poznanymi. Tu jednak samo miejsce prowokuje nas do tego, a panowie chętnie pokazują nam miejsce i na migi próbują wytłumaczyć ich wiarę. Potwierdzają, że wyznają islam, ale akceptują inne religie i każdy jest dla nich równy.
Burza nadal trwa, deszcz leje rzęsiście, a potoki wody spływają z góry. Czekamy. Starszy pan, w wieku mojego dziadka, który częstuje nas cukierkami, wydaje się być opiekunem miejsca. Krząta się, poprawia wszystko tak, żeby było perfekcyjnie i idealnie. Przekręca dywanik, przysuwa krzesło, wygładza obrus… Młodszy jest bardziej rozmowny. Pyta, gdzie mamy nocleg przy okazji proponując słynny hotel “Panorama”. Słynny, ponieważ nie pierwszy raz o nim słyszymy. Nie chcemy mówić, że zamierzamy spać pod swoim namiotem na szczycie góry, więc wspominamy tylko, że poszukamy czegoś na bieżąco.
Jest coraz później, więc wiele czasu na poszukiwania nie ma i mężczyzna chce nam pomóc myśląc, że nie mamy gdzie się podziać. Chyba się nie dogadujemy, bo my traktujemy rozmowę jako pogawędkę, a on jako potrzebę pomocy. Łączy syna starszego pana, mówiącego po angielsku z Łukaszem, a ten go zapewnia, że wszystko w porządku i mamy gdzie spać, tylko sobie gawędzimy. Kiedy burza już ustępuje i pomału zbieramy się do dalszej drogi, panowie wychodzą z nami, zamykają bramę i podjeżdża wspomniany syn. Prowadzi biuro turystyczne i pensjonat, i zaprasza nas do siebie na darmowy nocleg! Według Kanuna, średniowiecznego zbioru praw, którym się posługują, „dom Albańczyka należy do Boga i do gościa”. Grzecznie odmawiamy i obiecujemy wspomnieć o nim znajomym szukającym noclegu w Krujës. Sami zaś w końcu ruszamy na górę.
Co prawda czas dojazdu po raz kolejny nam się wydłuża, lecz dopada mnie refleksja, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Gdyby nie wspomniany korek i przymusowa przerwa w Tiranie, nie wiadomo gdzie ta burza by nas dopadła. Zamiast tego, było nam dane przeczekać ją w bezpiecznym miejscu z interesującymi ludźmi.
Jest już całkiem ciemno, kiedy znajdujemy przepiękne miejsce na szczycie góry z widokiem na migoczące światłami miasta Krujës i Tiranę. Delikatnie mży. Raz po raz, czarne chmury rozświetlają się blaskiem błyskawic. Nie widać piorunów, jedynie całe niebo jaśnieje przez ułamek sekundy ukazując sylwetkę chmur. Niestety nie możemy zrobić zdjęć ze względu na coraz silniej padający deszcz. Po raz pierwszy na wyjeździe zapowiada się chłodna noc.
Dzień 12. 03/09
Pobudka jak co dzień, około 6.00. Mimo, że nie musimy wcześnie uciekać i mamy czas, to chyba nasze zegary biologiczne już sobie utrwaliły ulubioną porę wstawania. Dla odmiany, poranek jest chłodny, a rzeczy wilgotne. 😉
Po pysznym śniadaniu, standardowo owsiance ze świeżymi owocami i orzechami, ruszamy w trasę. Niewiele później skręcamy w górską drogę – SH37. Początek jest trudny ze względu na duże luźne kamienie. Po chwili zatrzymujemy się i Łukasz spuszcza powietrze z kół. Co za różnica! Nie spodziewałam się, że obniżenie ciśnienia w oponach może aż tak zmienić odczucia. Zgodnie stwierdzamy, że jeździło się jak kłodą i telepało nami na wszystkie strony. A teraz motocykle wybierają wszelkie nierówności i można by rzec, że suną po górskim terenie. Droga pnie się do góry z wieloma 180-cio stopniowymi zakrętami, potem opada w dół. Mimo tego i luźnych kamieni, jest łatwiejsza niż wczoraj.
Cieszę się, że mam „osobistego GPSa” jadącego przede mną i informującego mnie o dokładnej lokalizacji dziur, wyrwisk, przepaści, kamieni, rzek itp. W pewnym momencie Łukasz daje znać, że ostre zakręty się kończą i będzie dłuższa prosta… I tu tracimy łączność. Raczej nie jesteśmy w dużej odległości od siebie (nasze interkomy mają zasięg do kilometra), ale zakręty i gęsto rosnące drzewa zakłócają sygnał. No nic, jadę dalej. Mija już spora chwila, a długiej prostej nadal nie widać. Niemożliwe, że byliśmy aż tak daleko od siebie… O! Złapałam znowu kontakt z Łukaszem! Pewnie zdecydował się poczekać na mnie i jest gdzieś w pobliżu. Drzewa się przerzedzają, wyjeżdżam spomiędzy nich na otwartą przestrzeń i nagle słyszę zdziwienie Łukasza. Rozglądam się i… widzę go stojącego na przeciwległym zboczu! Dzieli nas ogromna dolina! Dlatego tak dobrze się słyszymy, bo żadna przeszkoda między nami nie zakłóca sygnału.
Dociera do nas, że na rozwidleniu wybrałam nie tą drogę, co trzeba. Pojęcie głównej drogi u mnie i u Łukasza (i GPSa) różniło się na tyle, że wybraliśmy inne kierunki. Dobrze, że teraz się zorientowaliśmy, a nie pod wieczór, haha! Robię nawrotkę i pomału wracam. Nawet mijający mnie kierowca terenówki wskazuje mi lokalizację męża. Uff, udało się nam ponownie spotkać!
Dalej droga nie jest wiele łatwiejsza, ale oswajamy się z nią i mamy frajdę. Hm, ujmę to inaczej, Łukasz od początku jest w siódmym niebie, ja dopiero nieco później. 😉 Mniej wesoło jest kiedy Łukasz przyhacza o ostre, wystające skały i rozrywa sakwę. Na szczęście jest to tylko dodatkowy element, który można zeszyć, a nie główna torba.
Po zjechaniu z gór, zatrzymujemy się na dopompowanie kół i szybko dogania nas chłopaczek na rowerze. Z zainteresowaniem przygląda się, co robimy i chce nam pomóc. Sadzamy go na motocyklu, więc ma radochę, a potem pokazuje nam kilka trików na swoim rowerze. Po takim krótkim czasie spędzonym razem, żegnamy się przybijając sobie piątkę i jak odjeżdżamy, to jeszcze chwilę chłopiec nam macha na pożegnanie.
Nie tylko on, ale reszta dzieci w następnej miejscowości Burrel również przebywa na świeżym powietrzu. Kopią w piłkę, grają w klasy, czy bawią się w berka. Dorośli siedzą na murkach i obserwują toczące się życie. Mało popularny Internet jeszcze ich nie pochłonął. Świat zwalnia i przypomina mi nasze dawne czasy w Polsce.
Popołudniu docieramy do Szkodry, gdzie zatrzymujemy się nad rzeką z widokiem na wzgórze z ruinami zamku Rozafa. Nieopodal stoi meczet i co jakiś czas daje się słyszeć nawoływanie muzułmanów do modlitwy. Rzeka ma mocny nurt, więc wskakujemy do wody, dajemy się ponieść i chwilę później i niżej wypływamy. Bawimy się tak kilka razy. Po rześkiej i orzeźwiającej kąpieli, relaksujemy się nad brzegiem, potem gotujemy wreszcie pełnowartościowy obiad i robimy pranie.
Co jakiś czas, na rowerach lub motorowerach przyjeżdżają lokalni mężczyźni w starszym wieku, uprawiają kilkukilometrowy marsz boso po szutrowej dróżce biegnącej wzdłuż rzeki, po czym wskakują do wody, myją się i odjeżdżają. Od jednego z nich dowiadujemy się, że taka forma aktywności jest wśród nich bardzo popularna i pozawala zachować im zdrowie i hart. Chwilę rozmawiamy z nowo poznanym człowiekiem i pyta nas jak znaleźliśmy to miejsce. Trafne pytanie, gdyż jesteśmy niemalże w mieście, a tak sprytnie ukryci, że mało kto tutaj się pojawia. Trzeba dojechać do niego polnymi dróżkami, więc poza miejscowymi, nikt nie ma o nim wiedzieć.
Kiedy poziom wody znacznie się obniża, zapada zmierzch i wszyscy się żegnają, rozbijamy namiot i rozpalamy ognisko. Niestety nie mamy ze sobą kiełbasek, ale nie są nam potrzebne, żeby wytworzyć przyjemny, wakacyjny klimat i delektować się nim aż do końca dnia.
Dzień 13. 04/09
Wita nas pochmurny i nie tak upalny jak zwykle dzień. Ruszamy w albańskie góry przeklęte do wioski Theth. Trasa SH21 najpierw prowadzi bardzo wąską, ale asfaltową drogą dnem doliny otoczonej gęstymi lasami bukowymi i iglastymi. Dalej zaczyna być bardzo kręta i pnie się mocno do góry z beznadziejnie wyprofilowanymi zakrętami, a w zasadzie nawrotkami. W bardzo krótkim czasie pokonujemy wysokość 1800 m i docieramy na przełęcz Qafa e Thorёs. Tutaj kończy się asfalt i mijamy ekipę budowlaną z dwoma buldożerami, która w ciągu 10 miesięcy ma poprowadzić asfalt aż do samej wioski. To ostatni dzwonek jeśli ktoś chce się załapać na dziewicze tereny! Ostatnie 17 kilometrów przekształca się w drogę szutrową, już nie taką stromą, ale nadal z ostrymi zakrętami. Początkowo jeździ nam się bardzo sztywno, dopiero jak spuszczamy trochę powietrza z opon, czujemy dużą zmianę i motocykle miękko tańczą.
Theth, przepiękną wieś leżącą na wysokości 700 m n.p.m, otaczają z każdej strony skaliste szczyty Gór Przeklętych. Przez środek doliny, wartkim nurtem płynie górska rzeka Thethit (alb. Luni i Thethit) o krystalicznie czystej wodzie. Osada wciąż jest jedną z najbardziej izolowanych w Europie, a liczba jej mieszkańców nie przekracza 80 osób. Obecnie miejsce komercjalizuje się coraz bardziej i już możemy zauważyć, że co drugi budynek oferuje mniej lub bardziej luksusowe zakwaterowanie, przewodnicy górscy ogłaszają swoje usługi i powstało nawet centrum turystyczne.
Niebo się rozpogodziło i jego błękit tylko podkreśla lśniące surowe piękno wznoszących się ponad naszymi głowami gór. Spędzamy tutaj czas na rozkoszowaniu się przyrodą, wsłuchiwaniu się w szum potoku, rozmowie z spotkanym Rafałem – motocyklistą na KTM 990 Adventure i spacerze po wiosce.
Popołudniu ruszamy w drogę powrotną. W obydwie strony mijamy całkiem sporo pojazdów, nie tylko terenowych. Samochody osobowe lub nawet sportowe motocykle również sobie radzą. Czasem plamy na ziemi sugerują, że miska olejowa oberwała, ale przy zachowaniu ostrożności, większość dociera na miejsce bez szwanku. My mamy przewagę techniczną i dość dynamicznie pokonujemy ten odcinek. Jedzie się bardzo przyjemnie, łatwo i cieszymy się, że jeszcze nie położono tutaj asfaltu. W pewnym momencie robi się chyba zbyt łatwo, bo Łukasz postanawia skręcić ostrzej wykorzystując małą bandę. Coś mu nie wychodzi i motocykl rzuca sobą i nim na wszystkie strony aż się wywraca. Albo to Łukasz zeskakuje i porzuca motocykl. Jakby nie było, akcja dzieje się dynamicznie i konkretnie. Ktoś akurat jedzie z naprzeciwka i pomaga mu się pozbierać. Wszyscy są cali!
Zjeżdżamy do doliny, a potem znowu pniemy się w Alpy Albańskie. Tylko tym razem zupełnie inną drogą – wyremontowaną w maju 2015 roku i gładziutką jak stół SH20. Trasa jest bardzo widokowa, pełna tarasów i punktów, gdzie można się zatrzymać na kontemplację i fotki. Krajobraz przeobraża się w bardzo podobny do tego, który znamy z Czarnogóry. Pewnie dlatego, że jesteśmy w tym samym paśmie górskim. 😉 Zresztą jutro już będziemy po drugiej stronie granicy, a jeszcze dziś lokujemy się gdzieś na wypłaszczeniu i rozbijamy namiot. Wokół nas rośnie pełno krzaków dojrzałych i słodziutkich ostrężyn! Nazbieramy cały garnek – będą na kolację i śniadanie. W międzyczasie przetacza się przez nas stado kóz, zjadając po drodze ile się da. Nami nie są zainteresowane.
Późnym wieczorem zrywa się bardzo silny wiatr, więc zabezpieczamy poły namiotu kamieniami, których w okolicy jest od groma, wbijamy się do środka i zasypiamy przy akompaniamencie złowrogo hulających dźwięków.
Dzień 14. 05/09
Mocny wiatr nie dawał spokoju przez całą noc, lecz o poranku już się uspokaja. Śniadanie serwuje nam natura – ostrężyny prosto z krzaka! Pycha!
Dziś przekroczymy 2 granice. Za chwilę będziemy wjeżdżać do Czarnogóry, a później do Serbii.
Wyjazd z Albanii przebiega w tempie błyskawicznym. Kontroler zabiera paszporty, wpisuje dane do komputera, wbija pieczątkę i jesteśmy wolni. Wjazd do Czarnogóry zajmuje nam więcej czasu. Nie jest to kwestia kolejki, bo przed nami stoi tylko jeden samochód, ale braku zielonej karty. Mieliśmy nadzieję, że ubezpieczenie kupimy na granicy, tak jak dotychczas. Ale przejście graniczne jest górskie, małe i prawdopodobnie interes nikomu tutaj się nie opłaca. Strażnik, na naszą przeczącą odpowiedź o posiadaniu zielonej karty kwituje słowami: „no to problem”. A że jest bardzo sympatyczny, dzwoni do ubezpieczyciela, który po kwadransie przyjeżdża i wręcza nam ubezpieczenia. Mimo, że spędzimy w Czarnogórze tylko pół dnia, minimalny okres ubezpieczenia to 15 dni.
Zanim ubezpieczyciel przyjeżdża, strażnik umila nam czas oczekiwania podstawiając krzesełka i po polsko-chorwacku gawędzimy z stacjonującymi tutaj policjantami i celnikiem. Jeden z nich opowiada nam swoje love story. Kilka lat wstecz poznał polską neurochirurg, która wracała z misji w krajach azjatyckich. Do Albanii dotarła późno i musiała odpocząć przed dalszą drogą, ale nie miała gdzie się podziać. Nasz bohater zorganizował jej nocleg oferując klucze do domu jej rodziców. Była bardzo wdzięczna i obiecała odwzajemnić pomoc, więc wymienili się kontaktami. Pisał do niej kilka razy, pytając czy dotarła tam gdzie chciała i czy jest szczęśliwa, ale żadna odpowiedź nie nadchodziła, tylko głucha cisza.
Jedziemy do Serbii. Nawigacje proponują nam kilka alternatyw i wybieramy trasę Google Maps nieco dłuższą, ale nie głównymi drogami. Ma być widokowo, pięknie i spokojnie. Z ruchliwej drogi odbijamy w mniejszą mocno podziurawioną przez upływający czas, mijamy miasteczka, potem mniejsze wioski. Asfalt zwęża się do szerokości jednego samochodu, coraz rzadziej pojawiają się zabudowania i wjeżdżamy w teren górzysty. Asfalt… kończy się i podążamy drogą szutrową a potem polną! Wzdłuż drogi ciągną się pola uprawne i pasą się zwierzęta. Mijamy rolnika pyrkającego traktorem z doczepioną maszyną, której prawdopodobnie zaraz będzie używał. Łukasz nie obawia się zbliżyć do przepaści i sprawnie wyprzedza traktor wąskim przesmykiem między głęboką dziurą, a przepaścią. A ja zakopuję się właśnie w tej dziurze i przez dłuższą chwilę się z nią mocuję. Na szczęście rolnik ma dużo czasu i podśmiewając się, cierpliwie czeka aż przejadę. Już kawałek się oddaliliśmy, ścieżka przechodzi w coraz większą wertepownię.
Wjeżdżamy na przełęcz kilometr przed Serbią i przed nami rozciąga się widok takich samych pól jak dotychczas. Halo, gdzie ta granica? Zadziwiające jak czasami niewidzialne są granice państw. Zwykle do ich wyznaczenia wykorzystuje się charakterystyczne elementy geograficzne typu rzeka, czy łańcuch górski. A tutaj nie pojawia się nic szczególnego. Żadne specjalne znaki na niebie, albo inny kolor gruntu, czy jakaś bariera w powietrzu. Ziemia nadal jest ziemią, a niebo nadal jest niebem.
Podejmujemy decyzję o odwrocie. Okazuje się, że Google Maps nie jest nieomylne i nie zawsze wskazuje właściwą drogę. Nie istnieje tutaj fizyczne przejście graniczne, a my potrzebujemy pieczątki do wyjazdu z Serbii. Na północy od nas, oczywiście drogą naokoło a nie na przełaj, znajdujemy inne miejsce do przekroczenia granicy. Aplikacja mówi, że obsługują tam tylko lokalnych mieszkańców, a turyści nie mają prawa przejazdu, ale zaryzykujemy, bo następne legalne przejście jest już bardzo daleko. Zanim wrócimy, robimy postój na ostatniej przełęczy przed Serbią w cudownej scenerii. Mój motocykl akurat ochłonie, gdyż temperatura płynu w chłodnicy osiągnęła wartość krytyczną wskutek wolnej jazdy po wertepach i wdrapywania się na strome podjazdy. My zaś odpoczniemy i posilimy się ryżem na słodko – z zebranymi wczoraj ostrężynami.
Na następnej granicy wszystko jest w porządku, możemy ją przekraczać! Przy wyjeździe czekamy do 3-ech minut, 3 kilometry dalej wjeżdżamy do Serbii po 2-óch minutach oczekiwania na załatwienie formalności. To już któraś granica, gdzie motocykle są puszczane poza kolejką. Nie wiem, czy taka jest norma, czy kultura. Pewnie co kraj, to może być inaczej.
Ostatni odcinek dzisiejszej drogi jest wspaniały. Droga prowadząca przez połoniny jest nowa, asfalt gładki, nie taki śliski, a zakręty łagodne. Płynnie i z lekkością wchodzimy w idealnie wyprofilowane łuki, delikatnie balansując i przenosząc ciężar ciała.
Dojeżdżamy do rezerwatu przyrody Uvac. A dokładnie, za miejscowością Sjenica szukamy poleconej nam wcześniej miejscówki nad wodą. Żeby tam dotrzeć, najpierw łagodnie wspinamy się szutrową drogą i z góry wypatrujemy zabudowań nad brzegiem rzeki. Pojawia się kilka stromych zjazdów z luźnymi kamieniami. Nie mamy pewności który wybrać, więc przystajemy na chwilę, żeby zbadać teren. I już po chwili w oddali zauważamy kobietę w jaskrawej bluzce, która energicznie macha do nas i przywołującym gestem zachęca do przyjazdu. Po dotarciu do niej, wskazuje nam gdzie postawić motocykle i od razu nas ściska i całuje. Tak poznajemy Slavicę – bardzo bezpośrednią i otwartą Serbkę około 60-tki gospodarującej tym miejscem.
Możemy rozbić namiot za darmo, choć ma tu swoją knajpkę i oczywiście zachęca do skosztowania z jej rarytasów. Nigdy nie będziemy tego żałować. Nie dość, że jest naprawdę przepysznie, to jeszcze porcje są nie do przejedzenia. Wszystko jest świeżutkie, lokalne i własnoręcznie przez nią robione. Na stół tylko dla naszej dwójki ląduje cielęcina, smażone ziemniaki z ziołami pokrojone w frytki, jeszcze cieplutki i pulchny chleb Pogačice, grillowana papryka i cukinia, pomidory, lokalny słony ser biały, piwko też lokalne. A na deser kiedy już naprawdę lada moment pękniemy, Slavica przygotowuje nam gryczanego naleśnika z nutellą. Jeśli uda nam się to strawić do rana, pewnie skusimy się na nie mniej pyszne śniadanie.
W międzyczasie pojawiają się inni biesiadnicy z okolic. Atmosfera jest super, są bardzo otwarci i sprawiają wrażenie, że wszyscy się znają. Kilka trunków później, zawijają się samochodami do domu, a na noc zostajemy tylko my i para Słowaków.
Slavica oprowadza nas po swojej posiadłości (dzierżawi ten teren pod swój biznes) i prezentuje kibelki te czynne i już nieczynne z powodu wypełnienia się wykopanej w ziemi dziury. Z prysznica możesz korzystać za każdym razem kiedy przyniesiesz sobie wodę z rzeki i wypełnisz kontener przymocowany nad głową. Do niego podłączona jest rurka z zaworem i po jego odkręceniu, z pomocą grawitacji woda spływa przez sito. Kuchnia również jest polowa, a piec na którym przyrządza wszystkie pyszności opalany jest drewnem. Nie docierają tutaj żadne media, jedynie światło zapewniają jej panele solarne.
Już mamy się zbierać do snu, lecz wulkan energii u Slavicy zdaje się w ogóle nie gasnąć. Wyciąga plik swoich zdjęć, broszur, ulotek, notatek, księgę gości i zaczyna nam opowiadać. O sobie, o życiu, o rodzinie, o swojej historii, przeszłości, planach, biznesie i tak mija godzina za godziną. Kiedy zdjęcia się kończą i wydaje się, że to już koniec historii, nasza koleżanka wyciąga telefon i pokazuje nam kolejne foty z jej Instagrama! Super się gawędzi, ale nas już zmęczenie dopada i musimy kończyć. Udajemy się na spoczynek do namiotu i planujemy spać tak długo jak się da.
Dzień 15. 06/09
Plany się nie powiodły i nasze mózgi są aktywne już z samego rana, choć Łukasza wcale nie wypoczął, bo w nocy włączył tryb czuwania. Łukasz słyszał zwierzę powarkujące i obwąchujące nasz namiot, więc czuwał z narzędziem do samoobrony – łyżką do wymiany opon. Niedźwiedź? Lis? Okazało się, że to psy właścicielki bawiły się namiotem i chciały wejść do środka.
Ranek spowija mgła unosząca się nad wodą i pokrywająca całą dolinę. Slavica energicznie krząta się po okolicy. Ponieważ wstałam zanim zaczęła pichcić, załapuję się na prywatny kurs gotowania serbskiego jedzenia! Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje! 😉 Po napaleniu w piecu, przygotowujemy śniadanie tylko dla naszej trójki, a ja mam wrażenie, że dla całej drużyny piłkarskiej. Przyrządzamy jajka sadzone otoczone parówkami w kształcie serca (romantycznie!), lokalne drożdżowe bułeczki, omlet z kaszanką, zupę z knedlami. Do tego mamy własnoręcznie robiony przez Slavicę kajmak (słony krem trochę podobny do masła, rzekomo robiony z kożuchów, choć smakiem i konsystencją zdecydowanie ich nie przypomina), dżem aroniowy i śliwkowy, i świeże krowie mleko. Jeszcze Łukasz ma kawkę, a ja herbatę. Wszystko jest nieziemsko pyszne i… tłuste! Nie polecamy osobom na diecie. 😉 Uśmiechy mamy szerokie, brzuchy pełne i do wieczora na pewno nie zgłodniejemy.
Śniadanko upływa w relaksacyjnej atmosferze na pogawędkach. Później Slavica zajmuje się swoimi sprawami, a my wypożyczamy kajaki. Rzeka, którą płyniemy ostro meandruje i za każdym pokonanym zakrętem od razu pojawia się kolejny, więc nasz wzrok nie może sięgać daleko. W drodze powrotnej Łukasz wskakuje do wody, a ja dołączam dopiero jak już cumujemy kajaki. Upału nie ma, ale i tak przyjemnie jest się orzeźwić w wodzie. Kiedy już się suszymy, pakujemy i przygotowujemy do dalszej drogi, gospodyni, elegancka kobietka z rozmazującym się różem na ustach i lekko posklejanymi rzęsami od tuszu zagaduje mnie o moje kosmetyki i nie może się nadziwić, że mam tylko krem! Przecież prawdziwej „damce” nie przystoi tak zaniedbywać urodę. 😉
Slavica poleca nam zatrzymać się niedaleko przy punkcie widokowym Molitva. Stąd rzeka o intensywnie zielonkawej barwie, w całej swojej okazałości wije się ostrymi 180-cio stopniowymi zakrętami. W rzeczywistości rzeka jest sztucznym jeziorem Sjeničko, które powstało po utworzeniu tamy. Rezerwat założono w 1994r w celach ochrony wymierającego wtedy gatunku sępów płowych. Obecnie liczba białogłowych drapieżników wzrosła. Podziwiamy jak ogromne, łowieckie ptaki wzbijają się w górę szybko zdobywając wysokość bez ruchu skrzydeł. To termika je niesie. Ich rozpiętość skrzydeł niejednemu imponuje.
Wracamy do motocykli i spotykamy Izraelczyków, którzy wędrują już kilka godzin bez wody! My na szczęście uzupełniliśmy zapasy, więc z chęcią się dzielimy naszą. Podczas pogawędki mówią nam, że w czasie trekkingu, widzieli dwie, wolno przemieszczające się czerwone plamki na rzece. To byliśmy my na kajakach! A teraz wszyscy spotykamy się na górze, choć każdy dotarł tu innym sposobem i w innym tempie.
Zaczyna się wyścig z czasem. Zrywa się silny wicher, nad nami pojawiają się błyskawice i w oddali słychać coraz donośniejsze grzmoty… Musimy uciekać zanim porządna burza nas dopadnie! Pierwsze krople deszczu pokrywają nam wizjery, ale jeszcze nie zakładamy wodoodporniaków. Po kilkudziesięciu minutach jazdy, wydaje się, że mamy spokój, choć ciemnoszare chmury nadal wiszą w pobliżu, ale nie bezpośrednio nad nami. Zatrzymujemy się na stacji, tankujemy, robimy chwilę przerwy i znowu zaczyna padać! Chmura jednak podążała w tym samym kierunku i nas dogoniła! Spadamy! A pod wieczór, kiedy jesteśmy już z dala od deszczu, przed Belgradem znajdujemy niedużą, spokojną polankę z widokiem na góry. Nad nami wznosi się tylko jedna góra wulkaniczna, na którą można się wspiąć.
Rozbijamy namiot i dopiero teraz jemy pierwszy posiłek od śniadania: bułki, które Slavica nam podarowała na drogę, z dżemem. A potem szybko zasypiamy.
Dzień 16. 07/09
Budzi nas wschód słońca. Niespiesznie spożywamy śniadanie i pakujemy się do dalszej drogi. Planujemy dojazd do Budapesztu i wieczorne oraz jutrzejsze zwiedzanie. Kiedy ostatnio tam byliśmy, tak mocno lało, że nie udało nam się go odkryć. Może dziś i jutro będziemy mieć to szczęście. Ponieważ nie planujemy niczego zwiedzać po drodze, decydujemy się na przejazd nową autostradą, która jest tania a oszczędzi nam 2 godziny. Łukasz postanawia sprawdzić, czy faktycznie skóra owcza ratowała nam tyłki i dzisiaj jej nie zakłada, żeby zweryfikować, czy jest jakaś różnica.
Wzdłuż autostrady, co kilkaset metrów oraz na każdym rozjeździe stoją policjanci. Wyprzedzamy też autobus policyjny wysadzający ich co jakiś odcinek. Dojeżdżamy do stacji benzynowej z zamiarem zatankowania i zjedzenia czegoś, ale podchodzi do nas jeden z policjantów i żwawo opowiada. Kiedy widzi nasze zdezorientowane miny, po prostu rzuca hasłem: “you go!” i nas wyprasza. Tak jak każdego innego. Okazuje się, że blokują pewny odcinek autostrady. Nie dowiadujemy się dlaczego, ale podejrzewamy, że jakiś VIP będzie jechał. Autostrada pustoszeje i wydajemy się być jednymi z ostatnich jej użytkowników. Kilka zjazdów dalej wszystko wraca do normy.
Na autostradzie przekraczamy granice Serbsko – Węgierską. Korek samochodów ciągnie się na kilometry. Ludzie mają pootwierane drzwi, spacerują pomiędzy samochodami, spotykają się w małych grupkach i dyskutują na sobie znane tematy, wychodzą na papieroska i na różne inne sposoby próbują zabić czas oczekiwania. Jak wspaniale w tym przypadku podróżować motocyklem. Przejeżdżamy pomiędzy samochodami i grzecznie parkujemy za kilkoma autami. A i tak strażniczka, zauważywszy nas, macha, żebyśmy podjechali od razu poza kolejką. Samochody wypełnione są po dach wakacyjnymi przedmiotami, inne prawie puste, a inne pełne ludzi, ale i tak każdy bez wyjątku musi otworzyć bagażnik i pokazać celnikowi co przewozi. Niektórzy są przeszukiwani bardzo dokładnie, inni tylko pobieżnie. Nas spytano o posiadanie papierosów i alkoholu. Zgodnie z prawdą, przyznaliśmy się do jednego litra gruszkówki i nawet nie musieliśmy otwierać toreb. Takie przekraczanie granic to czysta przyjemność.
Tuż za granicą, ogromna czarna chmura rośnie w siłę. Tym razem nie mamy jak uciec przed burzą, więc chociaż przetestujemy ciuchy motocyklowe. Kiedy kończymy żmudny proces zakładania wodoodporniaków, już zaczyna kropić. A chwilę później wjeżdżamy w samo centrum ulewy! Na szczęście 30 kilometrów dalej jesteśmy już po drugiej strony chmury i się uspokaja. Ciuchy przetestowane i… niestety nie zdają egzaminu.
W Budapeszcie docieramy na kemping, szybko się rozpakowujemy, przebieramy i ruszamy na miasto! 😉 Trochę się zgubiliśmy i zaczepiła nas życzliwa Persjanka. Mimo, że nie musiała i mimo słabego angielskiego, nie bała się podejść i wytłumaczyć nam drogę do centrum. Opowiada też trochę o sobie, że przyjechała z Iranu 20 lat temu i życie na Węgrzech jest dla niej dużo korzystniejsze (nie dziwi mnie to). Zanim zaczniemy zwiedzać, nabieramy ochoty na węgierskie przysmaki. Rozgaszczamy się w lokalnej knajpce, wcinamy gulasz, a w międzyczasie zaczyna padać na dobre. Leje rzęsiście! Ale mimo to, idziemy na krótki spacer, żeby zobaczyć choć kawałek centrum. Dodatkowo Łukasz przypomina sobie o moich spodniach motocyklowych, które rozwiesiłam przed namiotem do suszenia… Na szczęście wystarczy jego telefon do recepcji, by Pani się nimi zaopiekowała. Do namiotu wracamy kompletnie przemoczeni! Czas na suszenie i spanie. Obawiam się, że jutro czeka nas mokra przejażdżka do Krakowa…
Dzień 17. 08/09
Spodnie czekają na mnie w ciepłej recepcji i wyschły całkowicie! Super! Choć pewnie nie na długo sądząc po prognozach pogody. Zwiedzać nie ma co, bo zaraz znowu lunie, a potem będzie tylko gorzej. Więc póki mamy szanse na mniejsze deszcze, ruszamy w stronę domu. Łukasza mocniej rozbolał tyłek, więc skóra owcza, która jednak trochę chroniła, wraca na swoje miejsce.
Jedzie się nawet szybko. Czarne chmury towarzyszą nam całą drogę. Słowackie góry spowija gęsta mgła i lepiąca się do ubrań wilgoć. Jest szaro i ponuro. Ale… przejeżdżamy całą trasę bezdeszczowo! Mamy ogromne szczęście, bo wszystkie prognozy wskazywały na coś zupełnie innego. Wygląda na to, że wybraliśmy idealny czas na opuszczenie Węgier i jakoś się wmanewrowaliśmy pomiędzy opadami.
Do domu zajeżdżamy wieczorkiem, zostajemy ciepło powitani przez dziadków. Na liczniku stuknęło nam 5500 kilometrów. Gdzieś wcześniej sobie uświadomiłam, że to moja pierwsza tak daleka podróż samodzielnie na swoim motocyklu. Do tej pory w dalsze trasy jeździliśmy na jednym i się zmienialiśmy rolami. Ale długości następnej podróży raczej nic już nie przebije…
Więcej zdjęć można znaleźć w naszej galerii, zaś poniżej zapraszamy na drugą część filmu z wyjazdowego Eurotripa.
2 komentarze
Borys · 1 grudnia 2019 o 14:32
Bardzo przyjemnie się czytało opis Waszej podróży. Przywołuje mi obrazy z Albanii i Czarnogóry sprzed pięciu lat. Na pewno tam kiedyś wrócę!
Czekam na kolejne wpisy już z Waszej Wielkiej Podróży!
Monia · 13 grudnia 2019 o 22:45
Dzięki Borys! Super, że reportaż wywołał u Ciebie pozytywne wspomnienia! Wracaj czym prędzej, bo Albania szybko się zmienia!