Dzień 8. 19/06
Ponieważ prognoza pogody nie jest obiecująca, postanawiamy spędzić 2 noce na tym samym polu namiotowym, a dzisiejszego dnia przejechać „złoty krąg”, który i tak mieliśmy w planie. Dzięki temu oszczędzimy czas na pakowanie całego ekwipunku, a także jesteśmy lżejsi i suchsi. Chociaż jeden dzień! 😉 „Złoty Krąg” jest to trasa łącząca kilka najpiękniejszych, najbardziej spektakularnych, ale też najbardziej komercyjnych punktów, która jest do „odhaczenia” w jeden dzień. Idealnie dla turystów stacjonujących w stolicy i wykupujących jednodniowe wycieczki autokarowe.
Na początek chcemy zobaczyć jezioro w kraterze wulkanu Kerið, który powstał ok. 3000 lat temu i jest głęboki na 55 metrów. Jest to jedyna atrakcja turystyczna płatna w Islandii. Notabene, wkrótce ma być ich coraz więcej, gdyż rząd chce ograniczyć napływ turystów, a tym samym niszczenie natury. Zwiedzających raczej to nie zniechęci, skoro i tak już muszą sporo wydać na sam przyjazd. Za to pojawią się fundusze na ochronę i renowację zabytków. Spodziewamy się intensywnych kolorów obiecanych przez przewodniki i… stwierdzamy, że miejsce jest nieco przereklamowane. Jezioro nie jest aż tak turkusowe, a otaczająca je skały nie są aż tak szkarłatne. Być może to pochmurne niebo odbijające się w tafli wody przygasza nasycenie kolorów?
Następnie przychodzi kolej na dwukaskadowy wodospad Gulfoss (isl. złoty wodospad). Tu już jesteśmy pod dużym wrażeniem. W 1920 r. rząd miał wynająć miejsce zagranicznemu inwestorowi do budowy zapory i elektrowni wodnej wbrew zgody właściciela terenu. Córka właściciela, Sigriður zagroziła, że jeśli porozumienie nie zostanie zerwane, rzuci się do wodospadu. Dodatkowo ruszyła na piechotę aż do Reykjavik gromadząc po drodze swoich zwolenników. Ostatecznie pomysł spalił na panewce z powodu niewystarczających funduszy inwestorów i umowa wygasła. Dzięki dziewczynie nadal możemy podziwiać to niezwykłe miejsce, i to przy akompaniamencie tęczy!
Kiedy już tempo bicia naszych serc spada do standardowej częstotliwości, wracamy kawałek tą samą trasą, aby zatrzymać się przy gejzerach (isl. wybuchać, tryskać) – najbardziej rozpoznawalnej wizytówce Islandii. Są to gorące źródła wyrzucające słup wrzącej wody. Woda znajdująca się w długim kanale jest ogrzewana przez płynącą poniżej magmę. Gdy osiąga temperaturę wrzenia, powstaje para wodna zwiększająca ciśnienie, które natychmiast wypycha zawartość kanału do góry. Wyrzucona woda ostyga, wraca do kanału i znowu zostaje ogrzewana przez magmę. Cykl się zamyka. Najstarszy gejzer, z którego wszystkie gejzery na świecie wzięły nazwę (Geysir) został odkryty w 1294 r. i wyrzucał wodę na 80 metrów, lecz jest już nieaktywny.
Za to Strokkur wybucha co 5-10 minut na wysokość około 35 metrów. Za każdym razem jego erupcja jest tak nagła i nieoczekiwana, że już dużo wcześniej wszyscy w napięciu, z gotowymi aparatami, oczekują najciekawszego. Tymczasem gejzer wydaje się kpić z nas. Woda kołysze się niespokojnie, czasem zabulgota, żeby nas zmylić, to znów uspokaja się… Wreszcie Strokkur ukazuje nam swoją siłę! W mgnieniu oka w kanale tworzy się ogromny bąbel, który ułamek sekundy później zostaje rozerwany przez słup wody wystrzeliwujący w górę pod wielkim ciśnieniem. Trwa to zaledwie kilka sekund, wywołuje poruszenie wśrod gapiów… I znowu trzeba czekać na kolejne widowisko. Intensywność wybuchu jest różna. Czasem gejzerowi ledwo się „odbije”. Innym razem ogromna siła wyrzutu zaskakuje Lelonów oblewając ich mimo dzielącej odległości. Na szczęście woda ostygła w czasie lotu i nie poparzyła ich.
Zmierzamy jeszcze do Parku Narodowego Þingvellir, który w 2004 r. został wpisany na listę UNESCO. Odkrywamy w nim szczelinę między płytą tektoniczną euroazjatycką i północnoamerykańską. Jest też jezioro, w którym przejrzystość wody sięga 100 metrów. Nie podejmujemy się nurkowania, mimo że licencja nie jest wymagana. Za to kolor wody jest zdumiewający. Ciężko z zewnątrz określić, czy rzeczywiście jest aż tak przezroczysta. Na pewno my dostrzegamy głęboki granat, a poniżej skrzące się kamyczki dzięki wpadającym i odbijającym się od dna promieniom słonecznym.
Zaczyna padać już konkretnie, więc szybko mkniemy na pole namiotowe. W rzęsistej ulewie docieramy całkiem przemoczeni i… doceniamy zalety suszarni. 😉
Kolejny dzień za nami i kolejne wrażenia do zapisania w pamięci. Jedynym minusem dzisiejszego dnia jest każdy skrawek pięknego terenu zapchany przez turystów. Tak, wiem. My też należymy do tego tłumu.
Dzień 9. 20/06
Poranek wita nas dość ponuro, bo ciągłą i nieustającą ulewą, która nawet na chwilę nie uspokaja się od wczorajszego popołudnia. Cóż, w Islandii pada przez około 290 dni rocznie, więc kiedyś ten deszcz musi spaść. Dowiadujemy się, że cała wyspa skąpana jest słońcem… oprócz naszego miejsca! Dlatego decydujemy się szybko uciekać!
Z powodu późnego startu nie pokonamy dziś wielu kilometrów. Mijamy słynne spa Bláa Lónið (isl. Błękitna Laguna) z gorącą, turkusową wodą bogatą w minerały. Woda jest wydobywana z 2000 metrów głębokości, następnie schładzana bez utraty właściwości soli morskich i tłoczona do basenów Laguny. Mimo światowej renomy i bajecznych zdjęć zachęcających do skorzystania z kompleksu, nie ulegamy perswazjom. Miejsce jest dla nas przereklamowane, nieadekwatnie drogie i przepełnione ludźmi. Relaks w wodzie polega na ciągłym ocieraniu się o inne osoby. Nie trudno sobie wyobrazić, co się tam dzieje zimą przy wierzeniach Japończyków, że dziecko poczęte w czasie Zorzy Polarnej będzie geniuszem! My jednak preferujemy mnóstwo otaczających nas naturalnych, niekomercyjnych i równie pięknych gorących źródeł.
Wjeżdżamy do stolicy i rzeczywiście mamy pełnię słońca, a termometry wskazują 23°C! Nie planujemy długo tu zabawić, jednak chcemy troszkę poczuć klimat miasta. Reykjavik okazuje się trochę większy niż zakładaliśmy. Wszystko, co do tej pory widzieliśmy, to było kilka lub kilkanaście domków rozrzuconych koło siebie i to nazywano już miasteczkiem. Tutaj, nowoczesne budynki przypadkowo wciśnięte w wolne miejsca, przysłaniają klimat starego miasta. Zwiedzamy kościół Hallgrímskirkja, którego wygląd przypomina bazaltowe kolumny przy wodospadach. Projektant faktycznie inspirował się wodospadem Svartifoss. Oprócz kościoła, oglądamy rzeźbę przedstawiającą łódź wikingów Sólfarið (isl. Sun Voyager). Stąd, dobrze widoczna jest nowoczesna Opera Harpa. Budynek jest oryginalny, cały przeszklony i ma przypominać plastry miodu, które w nocy lśnią blaskiem świateł. Nas nie powala. Może powinniśmy wejść do środka, żeby się do niego przekonać? Odsuwam od siebie ten pomysł i ruszamy dalej.
Opuściwszy stolicę, pokonujemy drogę wokół zatoki. Rezygnujemy z opłacania przejazdu tunelem i nadrabiamy 90 kilometrów, ale absolutnie tego nie żałujemy. Przepiękne widoki z wzniesień, ciekawe i urozmaicone zakręty, a także przyjemna pogoda maksymalnie umilają naszą jazdę motocyklami.
Docieramy do przepięknych, mleczno-turkusowych wodospadów Hraunfossar (isl. lawowe wodospady) i Barnafoss (isl. dziecięcy wodospad). Pierwszy z nich tworzy szereg węższych wodospadów, które wypływają spod warstw zastygłej lawy. Z drugim wodospadem wiąże się opowieść. Ma kilka wersji, ale zawsze historia kończy się smutno. Jedna z nich mówi, że dwóch chłopców zostało samych w domu, podczas gdy mama z tatą poszli do kościoła. Zaczęli się nudzić, więc postanowili dogonić rodziców skrótem przez kamienny naturalny mostek nad wodospadem. Kiedy przechodzili nad Barnafoss, zakręciło im się w głowie, wpadli do wody i utonęli. Matka, dowiedziawszy się o tym, rzuciła klątwę na mostek mówiącą, że ktokolwiek będzie chciał tędy przejść, utonie. Niedługo później, zanim ktokolwiek próbował tamtędy przejść, most został zniszczony przez trzęsienie ziemi. Inna historia podaje, że matka zniszczyła naturalny łuk skalny, aby tragedia która przydarzyła się jej dzieciom nigdy więcej się nie powtórzyła.
Spotykamy trzech motocyklistów na BMW GS1200. Dwóch z nich wygrało trzytygodniową wyprawę motocyklową po Islandii za najlepsze zdjęcie sprzętu motocyklowego. Trzeci jeździ z nimi i pracuje tworząc fotoreportaż do magazynu, który sponsoruje tę wyprawę. Interesująca praca, nie powiem! Po chwili pogawędki i wymianie doświadczeń, odganiając się od niezliczonej ilości latających wokół nas muszek, znajdujemy miejsce na dziki nocleg w pobliżu rzeki spływającej z wodospadów. Tym razem pamiętamy, że nie mamy co liczyć na zmierzch sygnalizujący czas spania, więc pilnując godziny kładziemy się spać o przyzwoitej porze.
Dzień 10. 21/06
Czas najwyższy eksplorować północ. Na fiordy zachodnie niestety już nie zdążymy (zostawiamy je na następny raz), ponieważ zostają nam tylko 2 dni do wypłynięcia promu w drogę powrotną.
Żeby nie wracać do głównej drogi tą samą trasą, wybieramy inną, mniejszą, szutrową i ciekawszą. Lecz kiedy dalsze odcinki pokonujemy asfaltówką, jazda zaczyna się dłużyć, choć widoki nadal są niecodzienne i zjawiskowe.
Co jakiś czas wjeżdżamy w chmurę wzburzonego piachu unoszonego przez wiatr. A ten silnie cyrkulując tworzy mini tornada, czy burze piaskowe. Poza tym droga jest prosta i monotonna. Żeby zwalczyć ogarniającą nas senność, w czasie jazdy tworzymy różne układy, konfiguracje i nagrywamy filmiki urozmaicając sobie podróż.
Nagle jakaś osoba stojąca na środku drogi zatrzymuje nas. To lokalny farmer puszcza swoje konie w poprzek ulicy do zagrody. Czekamy cierpliwie, aż wszystkie zwierzęta przejdą, po czym ruszamy dalej. Kilkadziesiąt koni galopuje wzdłuż drogi, pęd rozwiewa ich gęste grzywy, tabuny kurzu unoszą się spod kopyt, a my mijamy je pędząc na swoich mechanicznych koniach onieśmieleni tym pięknym widokiem.
Przerwę obiadową organizujemy w Varmahlíð, gdzie urocze domki zbudowane są z torfu, a dachy pokryte trawą. Można przejść się pomiędzy nimi lub zaglądnąć do środka, aby cofnąć się w czasie i zobaczyć jakich narzędzi używano. Relaksujemy się, chwytamy promienie słońca, grzejemy się. To chyba pierwszy taki postój, gdzie mamy luz i już nie trzeba się spieszyć.
W Akureyri, „drugiej stolicy” Islandii uzupełniamy zapasy żywnościowe i paliwowe. Spotykamy Polkę, która studiuje tutaj w ramach Erasmusa. Razem z chłopakiem chcą tak samo objechać wyspę motocyklami. Dzielimy się naszym doświadczeniem, wymieniamy kilka zdań i… jedziemy dalej odpuszczając zwiedzanie tego miasta.
Wieczorem docieramy do Húsavík, gdzie zamierzamy popływać w gorącym jeziorze. Ten „gorąc” jest względny, bo woda okazuje się zaledwie letnia, ale i tak zażywamy kąpieli w cudownej scenerii. Jezioro mieni się w blasku promieni słońca, otoczone polami kwitnącego łubinu i z ośnieżonymi górami w tle. Mimo godziny 21:00, słońce ostro świeci wysoko na niebie. Dopiero około 1.00 w nocy zbliży się do horyzontu, odbije się od niewidzialnej linii ponad oceanem i zacznie wschodzić na nowo. Niesamowite! Zanim nadejdzie ten czas, rozbijamy namioty koło jeziora wciąż mając przed sobą ten sam piękny widok. Doczekawszy „północnego słońca” utrwalamy je na zdjęciach i kładziemy się spać, mimo że wcale nie mamy na to ochoty.
Dzień 11. 22/06
Ostatni dzień na wyspie. Budzimy się w jednym z najpiękniejszych miejsc w jakim kiedykolwiek nocowaliśmy.
Zaczynamy od jazdy po szutrze drugiego gatunku, co oznacza 43 kilometry większych i luźniejszych kamieni. Jest ciekawie i Łukasz ma sporo frajdy z wyłączoną kontrolą trakcji. A kolor czarny nabiera nowego znaczenia, gdyż nasze ciuchy przybierają barwę brunatno-szarą przyjmując cały pył z drogi na siebie.
Zatrzymujemy się przy potężnym wodospadzie Dettifoss. Przepływająca przez niego ilość wody (193 m3/sek) jest największą spośród wszystkich europejskich wodospadów i mogłaby zasilić swoją energią całą Islandię. To tutaj nakręcono scenę do filmu „Prometeusz”. Słońce grzeje niemiłosiernie, lecz nie trwa to długo. Do końca dnia będzie padał deszcz, a wraz z nim temperatura diametralnie spadnie.
Mkniemy do Hverarönd – pola geotermalnego pełnego oczek błotnych, gorących źródeł, dymiących kominów i fumaroli. Spacerujemy pomiędzy nimi podziwiając iście księżycowy krajobraz. Zachwyca mnie mieszanina kolorów. Ciemnoszare bulgoczące błotko wylewa się na spękany miodowo–brązowy grunt. Zatrzymujemy się również przy intensywnym jasno-turkusowym jeziorze oraz wchodzimy do jaskini Grjótagjá. Powstała ona wskutek erupcji wulkanu i płynącej tamtędy lawy. Bardzo przejrzysta woda miała wówczas temperaturę 60°C, która obecnie spadła do 43°C. Niestety kąpiel jest już zabroniona.
Jadąc dalej, odbijamy w boczną dróżkę zwężającą się do tego stopnia, że okazuje się być prywatną ścieżką. Zamiast gospodarza, Ewa otwiera nam bramkę i wypuszcza na drogę główną.
Droga jest długa, wije się głównie dolinami otoczonymi łagodnymi zboczami wzgórz i gór. Towarzyszą nam spływające z nich kaskadowe wodospady. Ostatnie 20 kilometrów pokonujemy serpentynami mocno w górę, gdzie nagle wkraczamy w zupełnie inny świat. W skład „świata” na takiej wysokości wchodzi śnieg, zawiesiste chmury, mgła gęsta jak rozlane mleko i wynurzające się z niej wierzchołki gór. Temperatura momentalnie spada do 6°C. W takich warunkach docieramy do miejsca, z którego zaczynaliśmy Islandzką przygodę. Seyðisfjörður to m.in. miasteczko, do którego Walter Mitty wjeżdżał na deskorolce (polecamy ten film!). Tutaj rozbijamy namioty jak większość podróżników, aby rano móc wcześnie wstać i ustawić się w kolejce na prom…
Dzień 12. 23/06
Odprawa na prom wymagana jest aż 3 godziny przed odpłynięciem i tak też docieramy na miejsce. Okazuje się, że prom jest mocno spóźniony, więc cały poranek spędzamy w porcie. Mgła opada ukazując cały błękit nieba, więc czas oczekiwania mija nam na relaksie. Rozmawiamy z innymi podróżnikami, którzy tak jak my objeżdżali wyspę, wymieniamy wrażenia i doświadczenia.
Wreszcie 6 godzin później lokujemy się w kajutach (oczywiście pod pokładem z samochodami). Większość poszła spać zaraz po lunchu i śpi już do samego rana. Zaś my z Łukaszem wyjeżdżamy na taras i rozsiadamy się wygodnie na leżaczkach. Sącząc piwo przy akompaniamencie wiatru i muzyki dobiegającej z baru, podsumowujemy samą Islandię:
– pogoda przy uwzględnieniu położenia i dzikości wyspy – rewelacyjna!
– drogi, oprócz krajowej jedynki, która czasem się dłużyła – super!
– spanie na dziko – mega!
– odczuwamy pewien niedosyt z eksplorowania Islandii nieznanej turystom, a więc interioru. Jest plan powrócić tutaj na dwóch off-roadowych motocyklach i ruszyć w głąb wyspy.
– Islandia jest dużo piękniejsza z dala od turystów i asfaltowej drogi, aczkolwiek to co najpiękniejsze, jest najbardziej popularne. Na szczęście są również piękne miejsca niedostępne „przeciętnym” samochodziarzom, gdzie można nie spotkać nikogo przez cały dzień.
Korzystamy z chwili wytchnienia na promie, aby zregenerować siły na Wyspy Owcze. Bo to jeszcze nie koniec tej przygody…
Ciąg dalszy na Wyspach Owczych.