Zorza polarna – polowanie na światła północy

Aureora Borealis – nasze marzenie. Jedno z tych wspólnych, zapierających dech w piersiach. Niesamowita gra światła, tańczące nad głowami łuny, gęsia skórka przechodząca po ciele na widok tej pierwszej. I drugiej. I każdej kolejnej… Niesamowite uczucie, które wciąż mi towarzyszy, kiedy przeglądam zdjęcia z wyjazdu. Ten moment, jak zza wzgórza wylała się ogromna zielona fala, a ja osłupiały z zachwytu oczekiwałem wyłonienia się jakiegoś nieziemskiego przedmiotu odpowiedzialnego za ten przepiękny spektakl. Nie, nie pojawiło się żadne UFO, za to pojawiały się kolejne, tańczące fale zielonych, białych i fioletowych promieni. Niczym potoki lawy wulkanicznej wyrzucanej w przestrzeń w zwolnionym tempie, zorza polarna starała się nas zahipnotyzować.

Do Tromsø wybraliśmy się z dwóch powodów. Zapolować na zorzę oraz doświadczyć nocy polarnej. Był to też dla nas do tej pory najdalej wysunięty na północ punkt, w który udało się nam wybrać. Ponieważ w grudniu na kole podbiegunowym pojęcie jak “wschód czy zachód słońca” praktycznie nie istnieje, mieliśmy pewność, że chociaż jedno z naszych założeń na 100% zostanie spełnione.

Tromso

Czy będziemy mieli na tyle szczęścia, by zrealizować drugi, ważniejszy punkt programu – to była jedna wielka niewiadoma. Statystycznie Tromsø jest najlepszym miejscem pod względem warunków atmosferycznych, pogody i lokalizacji. Jednak planując wyjazd, nie sposób przewidzieć wszystkich czynników odpowiadających za pojawienie się zorzy. Żadna prognoza nie jest w stanie zagwarantować, że niebo będzie bezchmurne choć przez kilka godzin w trakcie naszego pobytu. Że wilgotność powietrza nie przekroczy dopuszczalnych progów. Że akurat w ten dzień, kiedy wszystko tu, na ziemi zostanie spełnione, słońce będzie miało humor na rozpętanie burzy słonecznej, bez której zorza polarna nie powstanie. Jedynie co możemy przewidzieć z wyprzedzeniem, to datę naszego wylotu na północ, fazę księżyca, która również wpływa na widzialność zorzy i ogromną chęć zobaczenia tego zjawiska.

W Tromsø pojawiamy się na niecały tydzień, a nocleg planujemy… na kempingu w sąsiednim Tromsdalen. 😀 Nie, nie pogrzało nas jeszcze na tyle by spać w namiocie przy tak niskiej temperaturze. 😉 Nie mamy do tego odpowiedniego sprzętu. Wynajmujemy niewielki domek kempingowy myśląc, że wykonany w tradycyjnym skandynawskim stylu przywita nas odrobiną ciepła. Pierwsza noc szybko weryfikuje nasze postrzeganie “ciepła”, a następnego dnia w recepcji nieśmiało prosimy o jakiś dodatkowy grzejnik. Na szczęście są przygotowani na takich zmarzluchów jak my i dostajemy dodatkowy kaloryfer, który wraz z głównym pracują 24 godziny na dobę i jako tako utrzymują wystarczającą temperaturę. Do tego mamy dostępne dodatkowe koce z pozostałych pustych łóżek, gdyż domki są kilkuosobowe.

Nasz domek

Większość czasu spędzamy na zwiedzaniu Tromsø oraz oczekiwaniu na dobrą pogodę. Zazwyczaj wstajemy trochę później jak byśmy tego chcieli, ponieważ ciągłe ciemności zaburzają nasze postrzeganie czasu. Codzienny spacer do centrum miasta wiedzie nas przez długi most łączący wyspę z kontynentalną częścią Norwegii. Otaczające nas piękne krajobrazy widoczne są przez około trzy godziny dziennie, zanim zapadnie całkowita ciemność, a na niebie panuje szarość jak po zmierzchu.

Tromso po drugiej stronie wody

Najjaśniejsza pora dnia

Słońce o tej porze roku nigdy nie wschodzi, ale jest gdzieś blisko horyzontu

Podczas jednego takiego spaceru spotykamy na swojej drodze przechadzającego się renifera. Niby nic nadzwyczajnego dla mieszkańców północy. Ale dla nas, typowych mieszczuchów z niżej położonych partii globu, ujrzenie tego zwierzęcia na wolności prawie jak na wyciągnięcie dłoni, jest małym zaskoczeniem. Monika zastanawia się czy on powinien się bać nas, czy my jego. W końcu nie wiemy jak takie zwierzę reaguje na obecność człowieka. Jednak każdy krok w stronę renifera powoduje jego płochliwe wycofywanie się, aż w końcu znika między osiedlowymi domkami. Udaje się nam spostrzec go jeszcze raz, ale już nie próbujemy go gonić.

Tromsø samo w sobie jest miastem wydawałoby się spokojnym, choć dającym możliwość spędzenia wolnego czasu w przeróżny sposób. Dla ulubieńców sztuki znajdzie się teatr, filharmonia czy kino. Sama biblioteka, oprócz tego, że nowoczesna, jest ogromna! Miłośnicy przyrody mogą zmierzyć się z morskimi zwierzętami północy w miejskim oceanarium, czy też wybrać się na wielorybie safari. Smakosze odnajdą się w niezliczonych restauracjach oferujących dania z owocami morza. My stawiamy na jego piesze zwiedzenie i zobaczenie kilku miejsc bez pośpiechu. Od starego miasta przyozdobionego z okazji zbliżających się świąt Bożego Narodzenia, aż po park mieszczący się na szczycie wzgórza i przeznaczony dla osób ćwiczących jazdę na biegówkach. Pokonując kilka kilometrów dziennie, wraz z zimnym powietrzem wdychamy nastrój sennego miasta.

Katedra Arktyczna

W oceanarium

Kino

Piernikowa wystawa w bibliotece

Bardzo pozytywnie odbieram tutejszy brak nadmiernej opiekuńczości dorosłych względem dzieci. Szczególnie jedna sytuacja przykuwa moją uwagę: grupa dzieci w wieku może 8-10 lat bawiąca się na górce, zsuwająca się z niej po świeżym śniegu. Bez sanek, bez podkładek. Zwyczajnie na tyłku, plecaku czy też turlając się. Co poniektóre dzieci wręcz na brzuchu, z rozpostartymi rękami ześlizgują się ze zbocza. Wdzierający się pod ubrania śnieg wywołuje na czerwonych od zimna twarzach ataki śmiechu. Wszystko to dzieje się pod okiem osób pilnujących, możliwe, że nauczycieli. Jedna osoba stoi u góry, pomagając wdrapującym się z powrotem dostać się na sam szczyt. Dwie osoby zaś czekają na dole, wyłapując co bardziej rozpędzone szkraby, by te nie wyleciały na znajdującą się obok jezdnię. Wszystko ze zrozumieniem i radością na twarzy. Dziecko jest dzieckiem i tu pozwala im się dzieciństwo normalnie wykorzystać.

Dzień, w którym zorza polarna odkryła przed nami swoje oblicze zapamiętam chyba głównie z dwóch powodów. Po pierwsze i najważniejsze – udało nam się! Nie chodzi o odfajkowanie z listy kolejnej atrakcji, ale prawdziwie doświadczyliśmy nieziemskiej gry kolorów. Drugi, zdecydowanie mniej ważny powód (ale jednak wywołał u mnie traumę, skoro tak o nim pamiętam i piszę 😉 ) to moja nieuwaga, przez którą zgubiłem małą szybkozłączkę aparatu ze statywem. Bardzo ważny element, bez którego statyw staje się bezużyteczny. Dostałem go na urodziny od znajomych. Był prezentem zainicjowanym przez Monię, głównie z myślą o tym wyjeździe i moich pierwszych próbach wykonania lepszych jakościowo nocnych zdjęć. Nie mówiąc już o uwiecznieniu podniebnego zjawiska.

Na ten dzień czekaliśmy cierpliwie. Krótkoterminowa prognoza pogody obiecywała nam “okno pogodowe” od godzin przedpołudniowych do północy, kiedy to znów niebo miało zostać spowite kołdrą chmur. Póki na zewnątrz panowała dzienna szarówka, wybraliśmy się w poszukiwaniu wejścia na ścieżkę, która prowadzi na znajdującą się nieopodal górę. Rozpościera się z niej przepiękny widok na okoliczną panoramę. Co ważniejsze, daje ona otwartą przestrzeń, gdzie z dala od świateł miasta można w prawie każdym kierunku wypatrywać zorzy polarnej. Po odnalezieniu początku drogi, skierowaliśmy się z powrotem w stronę kempingu, aby przygotować się na nocne oczekiwanie. Wykonując kolejne zdjęcie okolicy zauważyłem, że wspomniana szybkozłączka zaginęła. Przeczesanie torby i całej trasy jaką przebyliśmy od ostatniego momentu kiedy pamiętałem, że element był wciąż przykręcony do aparatu, nie przyniosło ulgi. Zapadła się jak pod ziemię. Wracając do domu, wkurzony na siebie zastanawiałem się jak problem rozwiązać.

Robiąc to zdjęcie, zorientowałem się, że szybkozłączka zaginęła

Po powrocie na kemping zabraliśmy się za przygotowanie ciepłego posiłku i dogrzewanie się przed nocną eskapadą. Ułożony pod kocem dałem sobie więcej czasu na dojście do siebie, zaś Monia ruszyła w kierunku kuchni w sąsiednim budynku. Nie minęło kilka minut, kiedy podekscytowana wbiegła z powrotem do środka krzycząc: “Łukasz, chyba właśnie widziałam zorzę polarną!” Nie do końca dowierzając zerwałem się z łóżka i wyszedłem spojrzeć w niebo. Przecież byliśmy w bardzo oświetlonym miejscu, gdzie zestaw latarni skutecznie utrudniał zobaczenie nawet gwiazd. Przy takim oświetleniu można łatwo się pomylić z przemykającą po niebie chmurą. Wytężyłem wzrok w niebo doszukując się jakichś zmian. Nic… Nagle pojawiła się smuga, nawet przez chwilę wydawała się mieć zielonkawy odcień. To było to! Spiesznie ubraliśmy kurtki i uzbrojeni w aparat i plecak, który spontanicznie postanowiłem użyć jako prowizoryczny statyw, pobiegliśmy na znajdujący się nieopodal tor biegówkowy.

A nad zorzą prezentuje się Wielki Wóz

Oddalając się od świateł, coraz wyraźniej dostrzegaliśmy spektakl odgrywany nad naszymi głowami. Byliśmy jak osłupiała publiczność nie mogąca doczekać się kolejnych scen w utrzymującym adrenalinę przedstawieniu. Balet wylewającego się świetlistego potoku zachwycał nas coraz to bardziej zmyślnymi figurami. Promienie pojawiały się znienacka. Czasami leniwie przesuwały się po niebie, czasami szybkim, prawie niedostrzegalnym ruchem przelatywały nad naszymi głowami. Inne znów mieszały się, splatały ze sobą mieniąc kolorami. Przepiękne chwile, dla których chciałem, aby czas się zatrzymał.

Jedynym sposobem na uwiecznienie tych chwil nie tylko w naszej pamięci, było złapanie ich na fotografiach. Bez statywu zadanie było utrudnione, ale nie niemożliwe. Wykonanie zdjęć z ręki przypartej do drzewa dawało tylko część sukcesu. Rozwiązaniem okazał się wspomniany plecak, który mocnym uderzeniem wbijaliśmy w śnieg. Ekspresowe dostosowanie czasu naświetlenia, ISO, przysłony, samowyzwalacza, ułożenie aparatu we wgłębionym plecaku, naciśniecie spustu migawki i oczekiwanie. Oczekiwanie, które spędzaliśmy w ekstazie przedstawienia. Pstryk migawki wydobywał nas z transu, szybki podgląd zdjęcia, korekta ustawień i proces fotograficzny rozpoczynaliśmy od nowa.

Po około godzinie zebraliśmy się z powrotem na kemping, aby w końcu napełnić nasze brzuchy, dołożyć kilka warstw ciepłego ubrania i wyruszyć w stronę odnalezionej wcześniej ścieżki. Im wyżej wychodziliśmy tym lepiej było nam obserwować niebo. Brodząc w głębokim śniegu jedno z nas torowało ścieżkę, drugie zaś spoglądało w niebo, by raz po raz radośnie oznajmić “TAM JEST!”. Przyzwyczajony do uderzeń plecak formował niewielką kołyskę, w której ponownie lądował aparat. I tak do momentu, jak niebo zakryła nieunikniona warstwa chmur. Jednak zanim to nastąpiło udało się nam jeszcze kilka razy doświadczyć sztuki jaką przygotowała dla nas natura.

Był to dla nas jedyny dzień, podczas naszego pobytu, kiedy z ziemi, na własne oczy mogliśmy obserwować zorzę. Ale nie jedyny moment podczas tego wyjazdu. Jako, że odlot naszego samolotu nastąpił po godzinie 16.00 miejscowego czasu, na zewnątrz panował mrok. Po wzbiciu się ponad chmury, naszym oczom ponownie ukazało się czyste niebo. W pewnym momencie kapitan samolotu polecił osobom siedzącym po prawej stronie, wyglądnąć przez okno. I wyłączył światło. W oddali machała do nas zorza polarna, zdając się nas żegnać. Lub swym pięknym tańcem zapraszać na ponowną wizytę.

 

Czym jest Aureora Borealis?

W czasie wybuchów i rozbłysków na Słońcu, ogromna ilość cząstek – protonów i elektronów zostaje wyrzucanych w przestrzeń kosmiczną. Docierają one do górnej warstwy atmosfery ziemskiej, z którą się zderzają. Wówczas uwalniają energię, a ta jawi się właśnie w postaci zorzy polarnej.

Jej kolor zależy od rodzaju gazu, z którym atomy wchodzą w kolizję. Co prawda nasza atmosfera zawiera głównie azot i tlen, ale ich proporcje zmieniają się na różnych wysokościach. Stąd czerwona barwa pojawia się na wysokości ponad 250 km, zielona, najpopularniejsza pomiędzy 160 a 250 km, fioletowa między 100 a 160 km, a niebieska poniżej 100 km.

Zorza polarna przybiera również różne kształty od najrzadszych i najmniej widocznych dla gołego oka promieni, poprzez łuki, pasma, korony, aż do najczęstszych kurtyn.

Od lat krążą o niej różne mity i wierzenia. Starożytni Chińczycy wierzyli, że jest to ognisty oddech smoka. Dla średniowiecznych Europejskich żołnierzy czerwone światła były zwiastunem wybuchu wojny. Obecnie Japończycy uważają, że potomek poczęty podczas zorzy polarnej będzie geniuszem. Inni wciąż sądzą, że jeśli pomachają do świateł północy, zostaną przez nie zabrane daleko stąd.

 

Jak upolować Zorzę Polarną?

– Zorza polarna występuje cały rok na biegunie północnym (i południowym). Ale ze względu na jasność w dniu polarnym nie zawsze jesteśmy w stanie ją zobaczyć. Niebo musi być ciemne, dlatego najlepiej polować na zorzę zimą – między wrześniem a marcem. Grudzień i styczeń podawane są za najlepsze miesiące do obserwacji, ze względu na zaciemnienie półkuli północnej.

– Obserwuj lokalną prognozę pogody. Raczej jest w języku angielskim, ale nie musisz go znać, żeby zrozumieć wykresy i diagramy przedstawiane przez meteorologów. Korzystaj z portali podających poziom aktywności słonecznej, prawdopodobieństwo wystąpienia zorzy itp. My śledziliśmy m.in. witrynę meteo.org.plaurora-forecast. Na telefony powstała również aplikacja “NorwayLights“.

– Niebo powinno być bezchmurne, powietrze suche a miejsce z dala od zanieczyszczonego powietrza miasta oraz oświetlenia (nie tylko miasta, ale również księżyca), które powodują, że zorza wydaje się być bledsza.

– Prawdopodobnie zmarzniesz, więc weź ze sobą naprawdę ciepłe ciuchy. Najlepiej kilka warstw “na cebulkę”, wiatroodporną kurtkę, czapkę, rękawiczki oraz bardzo ciepłe skarpety i nieprzemakalne buty. I termos z ciepłą herbatą, która rozgrzeje ciało w czasie oczekiwania. Szkoda byłoby być zmuszonym do odwrotu tylko z powodu zimna, kiedy zorza polarna już się pojawi i nie będzie można oderwać od niej wzroku.

– Oprócz ubrań, uzbrój się w cierpliwość. Polowanie na zorzę przypomina zabawę w ciuciubabkę. Nie bez powodu sami Norwegowie nazywają ją “kapryśną panią”. Ale jeśli już uda Ci się ją spotkać, zrozumiesz, że było warto.

– Jeżeli nie masz czasu na czekanie, może warto skorzystać z usług lokalnej firmy turystycznej. Nie gwarantuje to pełnego sukcesu, ale z pewnością szanse się zwiększają. Agencje śledzą, w którym momencie i miejscu jest największe prawdopodobieństwo pojawienia się świateł północy. Potrafią wysyłać swoje pojazdy na spore odległości, aby zadowolić klienta. Ponadto niektóre firmy urozmaicają oczekiwanie oferując safari zaprzęgiem reniferowym, przejażdżkę skuterem śnieżnym, czy psie zaprzęgi, które same w sobie są już atrakcyjne. A w przypadku niepowodzenia, proponują ponowne polowanie następnego wieczoru bez dodatkowych opłat.

Po więcej zdjęć zapraszam do galerii.

Udostępnij: