Pogoda nie zapowiada się obiecująco, ale akurat mamy parę dni wolnego, a takie zwykle lubimy zapełniać aktywnościami, więc zbytnio nie przejmujemy się prognozami. Zresztą, te przewidują całkowite zachmurzenie i wysoką wilgotność, ale niekoniecznie deszcz. Chmury nam niestraszne, więc ruszamy na południowy wschód Anglii!
Naturalny Rezerwat Przyrody Dungeness
Przylądek Dungeness leży w hrabstwie Kent nad kanałem La Manche. Jego żwirowe plaże rozciągają się do 12 kilometrów i stanowią miejsce do życia dla wielu unikatowych zwierząt oraz roślin. Najbardziej wpada nam w oko… kapusta morska, nazywana modrakiem morskim! Jest jadalna, w smaku podobno coś pomiędzy jarmużem, brokułem a szpinakiem. Praktycznie kolację mamy pod nosem ale… nie zrywamy jej, bo jest pod ścisłą ochroną zagrożona wyginięciem. Prawdopodobnie kiedyś rosła również nad Polskim Bałtykiem, ale została wytępiona.
Miejsce wydaje się być odludne, zaledwie kilkanaście starych drewnianych domów mizernieje wzdłuż wąskiej drogi. Zastanawiam się, czy wszyscy mieszkańcy są pracownikami pobliskiej elektrowni atomowej. W przeciwnym razie musieliby dojeżdżać dość daleko do pracy. Elektrownia w Dungeness w czasach swojej świetności zasilała całą południowo – wschodnią Anglię. Sektor A został zamknięty z końcem 2006 roku. Sektor B generuje prąd od 1983 roku i choć miał przestać funkcjonować w 2018, to przedłużono jego działania o 10 lat, a jego energia zasila 1,5 miliona domostw. Za kilka lat 750 pracowników będzie musiało poszukać innego zatrudnienia…
Spacerujemy po rozległych kamienistych plażach i znajdujemy mnóstwo muszli o przeróżnych kolorach i kształtach. Wśród nich, zauważamy również rozdziobane przez ptaki szczątki krabów i innych morskich zwierząt. Mewy nieustannie krążą między lądem a wodą szukając sycącego pożywienia.
Lekko mrocznego i niepokojącego klimatu nadają opuszczone, zaniedbane łajby przypadkowo “zaparkowane” na żwirze, stare zardzewiałe przyrządy służące do wyciągania łodzi z morza, przygniłe liny do cumowania. Są też oczywiście szalupy i kutry używane do tej pory. Ustawione wzdłuż brzegu prezentują się znacznie lepiej, w żywszych kolorach wydają się być zadbane.
Na terenie rezerwatu stoją dwie latarnie. Pierwsza, jedna z najwyższych w UK, została otwarta przez księcia Walii w 1904 roku. Obecnie, nieczynna już, wpisana jest na historyczną listę zabytków klasy II. Drugą, wciąż działającą latarnię oddano do użytku w 1961 roku. Jest dość nietypowa, bo podświetlana w całości, aby zredukować wskaźnik śmiertelności ptaków.
Powoli się ściemnia, wkrótce nadejdzie zmierzch, a wraz z nim najlepsza pora na łowienie. Wędkarze leniwie rozkładają swoje krzesełka, sprzęt do łowienia, zaczepiają na haczyk dopiero co kupioną nieopodal świeżą przynętę i zarzucają wędki wyczekując nieświadomej i naiwnej ryby, która da się złapać. My zaś przygotowujemy się do snu.
Samphire Hoe i fortyfikacje
Następnego dnia budzimy się w… chmurach! Są tak nisko, że nie jesteśmy w stanie zobaczyć nic na odległość kilku metrów, a prawie stuprocentowa wilgotność lepi nasze włosy i ubrania do skóry. Dopiero koło południa nieco się poprawia, co nie znaczy, że przestaje padać deszcz! Ale chmury odsłaniają klify, a my uzbrojeni w wodoodporniaki ruszamy w plener.
Początkowo spacerujemy po Samphire Hoe – odtworzonym z morza skrawku ziemi. Miejsce to stworzono u podstawy klifu Szekspira z urobku tunelu pod kanałem La Manche. Zyskano 45 hektarów brytyjskiego lądu, zasiano 31 różnych gatunków roślin i oddano do użytku publicznego w lipcu 1997 roku. Wał oddzielający morze od promenady umożliwia spacer pod klifem i obserwowanie go z nietypowej perspektywy. Ze względu na silny wiatr i sztorm, bulwar jest zamknięty, ale przechadzamy się ścieżką leżącą głębiej, u podstawy klifu. W oddali fale roztrzaskują się o wał, który wyrzuca je pionowo w górę i rozprasza. Docieramy do kamienistej plaży, gdzie Łukasz cyka foty burzliwej wodzie, a ja ruszam na spacer wzdłuż brzegu. Kiedy spotykamy się znowu, przekrzykując wiatr podejmujemy decyzję o zmianie lokalizacji. Na klifie bezpośrednio nad ścieżką, którą właśnie podążamy, zauważamy jakieś budowle. A zatem tam się udajemy!
Na górze znajdują się fortyfikacje obronne z czasów II wojny światowej, wybudowane w 1941 roku. Bateria Hougham wyposażona była w trzy ośmiocalowe działa morskie. Każda forteca miała podziemne pomieszczenie, z którego kontrolowano broń. Na krawędzi klifu zamontowano stanowiska obserwacyjne.
Niestety budowa pobliskiej drogi w latach 70. zburzyła większą część kompleksu nadziemnego, ale wciąż można zobaczyć co ocalało, lub zejść do podziemi, mimo że część wejść również została zasypana. W podziemiach zachowały się warownia, pomieszczenie do planowania akcji, magazyn i przebieralnia.
Szwendamy się pomiędzy bunkrami rozpoznając ich funkcje. Znajdujemy też wejścia do podziemi, ale z pobudek klaustrofobicznych nie decyduję się do nich schodzić. Bałabym się, że po wejściu ciężki stalowy właz zamknie się za mną i nie miałabym wystarczająco siły, aby się wydostać. Gęsta mgła spowijająca otoczenie tworzy klimat, dodaje tajemniczości i patosu temu miejscu.
W porze kolacji pichcimy kiełbaski na jednorazowym grillu i przy okazji grzejemy się przy żarze. To był tajemniczy i elektryzujący dzień.
Port w Dover, białe klify i latarnia
Rozpierzchające się chmury o poranku wreszcie zwiastują dobrą pogodę! Idealnie na wycieczkę typowo widokową. Dziś parkujemy nad portem w Dover i stąd ruszamy białymi klifami na wschód. W końcu możemy ujrzeć port z góry. Hm, inaczej go zapamiętaliśmy z naszego motocyklowego Eurotripa. Co ciekawe, kiedy jeździliśmy po płycie portu, Łukaszowi wydawał się większy niż teraz, a mi wręcz przeciwnie!
Chwilę później, mijamy wejście do Fan Bay Deep Shelter – znajdującego się 23 metry niżej, kompleksu podziemnych tuneli. Umieszczone w nim były łóżka dla żołnierzy, szpital i przechowalnia. Niestety z powodu szalejącej pandemii, tunel jest zamknięty dla zwiedzających. Za to poniżej, z krawędzi klifu dopatrujemy się ogromnego lustra dźwiękowego. Zbierało ono dźwięk m.in. silników nadlatujących samolotów, a zatem można było „usłyszeć” zbliżającego się wroga, zanim go zobaczono. Aby to osiągnąć, lustro wycięto w kredzie i wyłożono betonem formując charakterystyczny kształt naczynia. W centrum skupiały się fale dźwiękowe, które były przekazywane do stetoskopu operatora, a ten miał za zadanie rozróżnić konkretne dźwięki. Tutejsze lustro uważane jest za najstarsze zachowane lustro w kraju (powstało w 1917 r).
Dalej, nad zatoką Langdon mijamy wrak statku. W 1926 roku ów parowiec z żelazną śrubą SS Falcon transportował konopie i zapałki, które z nieustalonych przyczyn zapłonęły i statek stanął w ogniu. Wrak można zobaczyć tylko przy odpływie, a akurat jesteśmy w zupełnie odwrotnej sytuacji, więc zatrzymamy się przy nim w drodze powrotnej.
Ścieżka wiedzie jak to po klifie, czasem w górę, czasem w dół, aż w końcu docieramy do latarni, a kawałek za nią urządzamy przerwę na relaksik. Rozkoszujemy się widokiem na morze, na latające “na żaglu” mewy nad klifami i na pobliskie miasteczko.
Droga powrotna jak zwykle, zajmuje mniej czasu, chociażby z tego względu, że nie robi się aż tyle zdjęć. W zamian, schodzimy do wspomnianego wraku statku. Wykute w pionowej skale stopnie uświadamiają nam jak wysoki i niebezpieczny jest klif. Na zygzakowatej ścieżce mijamy kawałek wału korbowego ważącego pół tony! Ponoć upadł złodziejom metalu w czasie próby wciągania go na górę. Cóż, 500 kilogramów złomu pewnie miało swoją cenę. Na końcu podążamy wydrążonym w skale tunelem aż nareszcie naszym oczom ukazuje się morze. Wychodzimy na platformę, z której jeszcze trzeba zejść po drabinie, żeby dostać się na plażę lub bezpośrednio do morza w przypadku przypływu.
Na niski poziom wody znów nie trafiamy, więc wrak pozostaje poza zasięgiem naszego wzroku, ale i tak warto było tu zejść – śliczny widok roztacza się na morze i na port w Dover. Po naszej prawej stronie, u podstawy klifu w czasie II wojny światowej wbudowano trzy ogromne reflektory znane jako Langdon Lights. W czasach swojej świet(l)ności miały za zadanie oświetlać każdy statek próbujący wpłynąć do zatoki. Jeden z nich został zniszczony przez odpadający kawałek klifu, a pozostałe poddały się upływowi czasu.
Późnym popołudniem wracamy do Bicester. Każdy dzień wycieczki miał nieco inny charakter, co czyniło ją bardzo interesującą i wzbogacającą.
0 komentarzy