Dzień 1. 23/08
Standardowo podczas zagranicznych wypraw motocyklowych najpierw musimy wydostać się z wyspy promem. Nie mając pewności co do natężenia „wakacyjnego” ruchu, wyruszamy wcześnie mając spory zapas czasu w razie korków. Ponieważ jedzie się płynnie, w porcie jesteśmy przed planowaną godziną. Ustawieni w rzędzie, jeden za drugim przejeżdżamy koło strażnika, a ten czasami zatrzymuje kogoś wyrywkowo do kontroli bagażu. I akurat my jesteśmy tym „wyrywkiem”! Oj, na co nam było skrupulatne pakowanie i zapychanie każdego wolnego zakamarka toreb skoro zaraz wszystko trzeba będzie wyciągać! Na szczęście celnik tylko podstawia nam przed nos kartkę z obrazkami pytając, czy posiadamy któreś z przedstawionych przedmiotów. Cóż, maczeta nie zmieściłaby się do bagażu. Rysunki przedstawiają też inne narzędzia i noże, ale mam nadzieję, że nasza finka się nie liczy. Zaprzeczamy, a celnik puszcza nas dalej bez zaglądania do sakw. Ufff…
Wciąż mamy czas, więc wykorzystujemy go na pogawędki z innymi oczekującymi. Sporo osób zagaduje nas o motocykle, ich sprawowanie się na różnych nawierzchniach, czy planowany czas i trasę w podróży. Cóż, nasze tobołki do najmniejszych nie należą, więc z pewnością zwracają na siebie uwagę. 😉
O, wzywają pierwszych motocyklistów na pokład! Na zaparkowanie motocykli przeznaczone są równoległe linie w odległościach około pół metra od siebie. Każdy jest “gruby”, bo ma albo kufry boczne, albo sakwy. Mimo to, obsługa próbuje nas powciskać koło siebie – mnie i Łukasza do środka, pewnie ze względu na miękki bagaż. Nie mieścimy się, więc zaskoczeni panowie przekierowują nas na koniec pokładu, gdzie mamy wyznaczoną przestrzeń tylko dla siebie. Na czas transportu rekomenduje się postawić motocykle na stopce centralnej, której nasze motocykle nie mają. Miejmy nadzieję, że pozostaną w pionie, aż do naszego powrotu.
Przeprawa promowa przebiega sprawnie, motocykle są całe, więc wyjeżdżamy we Francji w Calais i ruszamy na południe. W ciągu pierwszych dni pokonamy jak największy dystans, żeby dalej móc zwolnić i spokojnie delektować się konkretnymi miejscami, ich atmosferą i krajobrazami. Dlatego dzisiejszą (i pewnie jutrzejszą) Francję traktujemy po macoszemu zatrzymując się tylko na posiłki. Gnamy do przodu! Pokonujemy 650 km kiedy tyłki już solidnie odczuwają odległość, a to dopiero pierwszy dzień! Nasze KTM-y są motocyklami Enduro, gdzie w czasie jazdy off-roadowej raczej się stoi. A skoro siedzenie jest rzadko wykorzystywane, producentowi nie zależało, żeby było komfortowe. Inaczej sprawa ma się w czasie długodystansowego podróżowania. Z pewnością wymienimy siedzenia po przyjeździe. Póki co, zawczasu wiedząc, że są kiepskie i twarde, wyposażyliśmy się w skórę owczą, która mamy nadzieję, amortyzuje i choć trochę łagodzi ból d… 😉
Pod wieczór zjeżdżamy w boczną szutrową drogę biegnącą do granicy lasu i tam, przy akompaniamencie zachodu słońca przygotowujemy się do snu. Ponieważ jest to pierwszy wieczór, organizacyjnie czujemy się trochę niezgrabnie, ale z każdym dniem powinno być coraz lepiej. Prognozy nie przewidują deszczów w nocy, więc rozkładamy tylko wewnętrzną część namiotu – przezroczystą siatkę, przez którą możemy oglądać czyste, rozgwieżdżone niebo i z tym widokiem zasnąć w… płytki sen ze względu na donośny koncert świerszczy.
Dzień 2. 24/08
Gnamy dalej przez Francję, pokonujemy kolejne 600 kilometrów. Przejeżdżamy przez Annecy gdzie dawno temu latałam na paralotni. Korek w mieście spowalnia nas i zapada już zmierzch, a dalsza droga prowadzi przez Park Narodowy w Alpach. Uznajemy więc, że lepiej tu przenocować, bo prawdopodobnie długo nie znajdziemy wolnego skrawka trawy. Choć dzisiejsze miejsce noclegowe do najpiękniejszych nie należy.
Droga na nasze poletko jest polną, dość gliniastą ścieżką pnącą się mocno w górę. Pierwszy krótki offroad z nowym dodatkowym obciążeniem Łukasz pokonuje bez problemu. Mnie zaś wybija na hopce. Co prawda delikatnie, ale wystarczająco żebym spanikowała, zredukowała gaz i zdławiła silnik… Z połowy wzniesienia nie mam szans ruszyć, więc staczam motocykl na dół i za drugim razem już mi się udaje! Rzeczywiście bułka z masłem, ale tylko wtedy gdy się nie panikuje niepotrzebnie! 😉
Śpimy przy wspomnianej drodze, która potem pnie się jeszcze dalej w górę. Prawdopodobnie korzystają z niej myśliwi, gdyż przed wjazdem widnieje tabliczka z informacjami o okresach wyznaczonych do polowania. Nas nikt nie powinien tej nocy upolować.
Około północy budzi mnie głośny ryk silnika, jakby małego crossowego motocykla. Jestem tak zaskoczona, że leżę z szeroko otwartymi oczami i zastanawiam się, czy wyjść z namiotu i zbadać sytuację, czy raczej udawać, że nas tam nie ma. Choć druga opcja jest śmieszna, bo nie da się nie zauważyć namiotu rozbitego tuż przy drodze. Donośny hałas sugeruje, że motocyklista stoi tuż obok. Chwilę przygazowuje, zatacza może dwie pętelki koło nas, znowu przystaje, po czym odjeżdża i zapada głucha cisza… Przez resztę nocy śpię już spokojnie.
Dzień 3. 25/08
O poranku, nie kryjąc emocji i ciekawa opinii Łukasza, zagduję go o akcji zeszłej nocy, przedstawiam mu jak ja to widziałam, co myślałam i czułam a Łukasz… ponoć spał jak zabity całą noc! Co prawda miał zatyczki w uszach, ale ze względu na rewelacyjny słuch, taki hałas zbudziłby go niezależnie od stoperów. Dziwna sprawa… Teraz już nie wiem, czy to się zdarzyło naprawdę, czy mi się śniło… I już się nie dowiem.
Dziś nadal chcemy dojechać jak najdalej i mamy nadzieję, że to już ostatni dzień pośpiechu. Jutro będziemy delektować się pejzażami riwiery liguryjskiej.
Mimo, że wybieramy najszybsze drogi (choć nie autostrady), wjeżdżamy w Alpy! Tu zaczynamy czerpać przyjemność z jazdy samej w sobie, bo trasa jest cudowna. Nie musimy mieć żadnych punktów do zaliczania, żeby osiągnąć cele. Choć ja jeszcze chwilę czuję presję trzymania się planu, ale potem odpuszczam i wychodzi mi to na dobre! Mnóstwo winkli na gładziutkim i prawidłowo wyprofilowanym asfalcie, urozmaiconych pięknymi górskimi krajobrazami. Nieopodal mijamy Chamonix z widokiem na Mont Blanc i podróżujemy przez Park Narodowy Vanoise. Wyjeżdżając z niego, przekraczamy drugą granicę, francusko – włoską. A już dalej, na płaskim obszarze robimy krótką przerwę w otoczeniu drzew figowych pełnych świeżych i pożywnych owoców! Mniam mniam.
Spotykamy mnóstwo różnych podróżników. Bez przerwy mijamy się z motocyklistami, czasem pojedynczymi, czasem dużymi grupami. Co jakiś czas dołączamy do grupy, a kiedy ta obiera inny niż my kierunek, dziękujemy za wspólną przejażdżkę i żegnamy się wystawionym w górę kciukiem. Każdy bez wyjątku, pozdrawia się nawzajem. Tutaj, inaczej niż w Polsce i Anglii, brać motocyklowa wita się pokazując dwa palce ułożone w znak Victorii. Mimo, że nie znamy się osobiście i widzimy się tylko przez krótką chwilę, czuję że łączy mnie z nimi swoista więź, że jako motocyklistka przynależę do większej niepisanej grupy. Każde kolejne pozdrowienie przywołuje radochę i szeroki uśmiech na twarzy. Nie brakuje również solidarnych ostrzeżeń przed radarami, policjantami itd. Nawet jak mijamy dużą grupę, to nie jedna przypadkowa osoba, ale każdy sygnalizuje o zagrożeniu!
Oprócz motocyklistów, mijamy masę rowerzystów – ich też pozdrawiamy pełni podziwu, że dają radę pod (solidną) górę! A w dół zasuwają z taką prędkością, że ciężko ich wyprzedzić!
I najspokojniejsza, ale nie mniej liczna grupa turystów, to piesi. Niektórzy wędrują z dużymi plecakami od miejsca do miejsca, inni mają zakwaterowanie w punkcie wypadowym i codziennie chodzą w różnych kierunkach, a jeszcze inna grupa szybko dociera do celu, gdzie relaksuje się przez większość dnia a pod wieczór wraca.
O ile nie przepadam za tłumami w miejscach natury, tak tutaj panuje super klimat i atmosfera. Każdy z nas robi to, co kocha i dla każdego znajdzie się miejsce.
Słysząc wcześniej o stylu jazdy Włochów, spodziewaliśmy się komplikacji w poruszaniu się po drogach, ale chyba nas to nie dotyczy. Minęliśmy już całkiem sporo miasteczek w górach, gdzie maksymalna dozwolona prędkość wynosi 50 km/h i Włosi jej przestrzegają! Nie wykonują żadnych nagłych i nieprzewidywalnych manewrów. Ogółem jest lajcik!… Dopóki nie dojeżdżamy do Genuy, szóstego co do wielkości miasta we Włoszech z pół milionem mieszkańców. Ostrzeżenia były jednak trafne! Utknęliśmy w korku, mnóstwo skuterów (skąd one się biorą?!) wyprzedza nas z przeróżnych stron, samochody trąbią i nie wiadomo, kto na kogo i za co. Na rondzie policjanci próbują kierować ruchem, ale z trzech pasów jezdni, robi się pięć i każdy zjeżdża kiedykolwiek i gdziekolwiek… O rany!! A musimy przebrnąć przez miasto, bo czeka nas nocleg w górach ponad nim.
Udaje się wyjść bez szwanku! Kiedy docieramy na szczyt, słońce pomału chowa się za horyzontem. Kilka innych kamperów zajęło najbardziej spektakularne miejsca, ale nasze jest nie mniej piękne. Pasma górskie ciągną się w nieskończoność. Co wyższe szczyty wydobywają się ponad pierzyną wieczornej mgły tulącej dolinę do snu. Na wschód, w dole migoczą światła największego włoskiego portu, a za nim ciągnie się granat Morza Liguryjskiego. Tę idyllę mąci ekipa lokalnych nastolatków zbierająca się na imprezkę nieopodal. Muza jest tragiczna, ale na szczęście ich sielanka nie trwa długo, bo koło północy znów zostajemy sami… no prawie, bo z tradycyjnie koncertującymi świerszczami.
Dzień 4. 26/08
Od rana nadal śmigamy po równiutkim asfalcie i łagodnych, wznoszących się i opadających zakrętach. Raz po raz przejeżdżamy przez senne o tej porze dnia, urokliwe górskie miasteczka. Zwykle wzdłuż głównej wąskiej ulicy ciągnie się szereg starych domków w jasnych, pastelowych kolorach z kontrastującymi okiennicami w każdym oknie. Teraz są pootwierane, ale pewnie w południe, gdy przyjdzie upał, domownicy wykorzystają je do osłony przed zbyt mocno grzejącym słońcem.
Koło południa docieramy do parku narodowego Cinqueterre (wł. Pięć Ziem) – obszaru riwiery liguryjskiej, w której skład wchodzi 5 miasteczek zawieszonych na ostrych klifach pomiędzy morzem a lądem: Monterosso, Vernazza, Corniglia, Manarola i Riomaggiore. Dopóki nie powstała linia kolejowa pod koniec XIX wieku, mieściny były odcięte od reszty świata, a dojazd do nich prowadził wąskimi, krętymi i niebezpiecznymi drogami przez góry. My tak też podróżujemy motocyklami zamiast popularnym i wygodnym dla turystów pociągiem. I to jest nasz błąd. Co prawda przejazd między miasteczkami jest bardzo widokowy, ale poza tym zdecydowanie nie jest rajem dla motocyklistów. Miasteczka są zamknięte dla ruchu samochodowego, a zaparkowanie i tak w sporej odległości na przedmieściach graniczy z cudem, gdyż parkingi są symboliczne i przepełnione. Wzdłuż drogi skuterki jeden za drugim gnieżdżą się przytulone do ściany. Nasze motocykle są szersze, więc przytulać się nie mamy jak! Na szczęście za każdym razem udaje nam się jakoś znaleźć miejsce.
Niestety kilka dodatkowych perypetii daje nam w znaki. Koszmarnie długo przebieramy się i zabezpieczamy bagaże na każdym postoju. Tłum turystów uniemożliwia zobaczenie miejsc w całej okazałości. Krok po kroku musimy się z nim przeciskać w pożądanym kierunku uważając, żeby nie zostać zdeptanym. Zwiedzajcie poza sezonem! Ponadto wszędobylski upał obniża nasz poziom energii i zadowolenia. I polecamy jednak wybrać się do Cinqueterre kolejką wiodąca wzdłuż wybrzeża tunelami i stromymi klifami, co jest dodatkową atrakcją.
Miasteczka same w sobie są śliczne, klimatyczne i mimo pokaźnego wieku i odpadających elewacji, wciąż zachwycają pastelowymi kolorami. Każde z nich oprócz Corniglii, wiedzie stromymi uliczkami, lub schodkami do samego morza. Pomiędzy nimi czeka mnóstwo ukrytych, kameralnych kamienistych plaż, gdzie warto odpocząć i zanurzyć się w krystalicznie czystej wodzie.
Już w Monterosso wiemy, że nie zdążymy zobaczyć wszystkiego. Wybieramy zatem 3 Ziemie i na ostatniej w Riomaggiore wyskakujemy jeszcze na plażę, żeby popływać w morzu i odświeżyć się po upalnym dniu. Niestety nie mamy na to wiele czasu, bo wkrótce słońce zajdzie za oceanem, a my musimy jeszcze wrócić do motocykli, przebrać się, przeorganizować i wyjechać poza park, żeby znaleźć nocleg. Szkoda, że nie możemy zostać na tej plaży do woli, delektować się przyjemnym wieczornym ciepełkiem, kąpać się w coraz spokojniejszej wodzie, pić wino przy kolorowym spektaklu zachodzącego słońca. I dopiero rano jechać dalej. Ale nie można mieć wszystkiego. 🙂
Pierwsze dni wyjazdu do łatwych nie należą. Dopada nas frustracja związana z pośpiechem, presją czasu, logistycznymi problemami, innymi oczekiwaniami i dodatkowo chęcią pozabijania siebie nawzajem. 😉 Popracujemy nad tym, bo wakacje mają przecież zostawiać miłe i pozytywne wspomnienia!
Nie docieramy do miejsca gdzie planowaliśmy spać, gdyż ściemnia się całkowicie. Zamiast tego postanawiamy przenocować za mijaną wcześniej budą przy drodze. Takich partyzantek nie lubimy, ale nie bardzo mamy wyjście. Chowamy motocykle, a sami kładziemy się wzdłuż nich. Dobrze, że noc zapowiada się bezchmurna, bo na namiot nie ma już miejsca. To nawet lepiej – rano szybciej nam pójdzie z pakowaniem. Mijające samochody raczej nas nie zauważą. Gorzej z pieszymi, którzy ze względu na wolne tempo, mają więcej czasu na przyzwyczajenie wzroku do ciemności i obserwację okolicy. Teoretycznie nikt nie powinien spacerować o tej porze na takim zadupiu. A jednak! W oddali zauważamy migoczące światła czołówek. Kiedy już prawie nas mijają i wydaje się, że pozostaniemy niezauważeni, snopy światła padają w naszą stronę na budę i na moje niefortunnie wystające stopy. Dziewczyny przepraszają jednocześnie chichotając, ale już nie podchodzą bliżej. Raczej nie trzeba zgadywać co pomyślały. 😉
Dzień 5. 27/08
Czas eksplorować Toskanię! Najpierw jednak w miarę wcześnie musimy opuścić miejsce noclegowe. Wstajemy przed 6, śniadanie zjemy w ładniejszym widokowo miejscu, więc tylko się pakujemy i ruszamy. Niewiele później zjeżdżamy do aglomeracji i za miastem jest miasto, za nim kolejne miasto, a my głodniejemy coraz bardziej. Ostatecznie zarządzamy przerwę śniadaniową przy Lidlu, od razu uzupełniając zapasy żywnościowe i korygując kilka drobnych rzeczy w motocyklach. Łukaszowi padł klakson! Akurat we Włoszech, gdzie prawdopodobnie będzie mu najbardziej potrzebny!
Po przerwie zmierzamy do San Gimignano – jednego z najładniejszych miasteczek Toskanii. Nazywane jest średniowiecznym „Manhattanem” z powodu ilości wież górujących ponad nim. Z 70-ciu, obecnie zostało tylko 13. Znowu mamy szczęście i parkujemy motocykle w ostatnich wolnych miejscach w samym centrum. Na dodatek w cieniu! Przebieranie i zabezpieczanie bagaży idzie nam już dużo sprawniej – wczoraj nabraliśmy wystarczającego doświadczenia. Mimo ogromu turystów, San Gimignano robi na nas wrażenie. Nieduży obszar starego miasta otoczony jest grubymi murami obronnymi dającymi wrażenie bezpieczeństwa i osłaniającymi przed zewnętrznym światem. Jak to my, w pewnym momencie odbijamy gdzieś w bok, żeby zagubić się w labiryncie podobnych do siebie uliczek prowadzących nie wiadomo dokąd. Choć nie bardzo jest tu gdzie zabłądzić. Miasto słynie również z produkcji wspaniałego białego wytrawnego wina Vernaccia, ale ze względu na to, że oboje jesteśmy zmotoryzowani, wino skosztujemy następnym razem. Przy wyjściu uzupełniamy wodę z źródełka i ruszamy dalej.
Trasa prowadzi nas przez toskańskie wzgórza delikatnymi zakrętami naprzemiennie pnąc się delikatnie w górę i schodząc w dół. Żaden inny pojazd nie mąci naszego widoku – mamy go tylko dla siebie. Mimo ostrego słońca, otaczające nas naturalne kolory skoszonych po żniwach lub już zaoranych pól cieszą nasze oczy i radują serca. Mijamy wzgórza porośnięte winoroślami, pola pełne słoneczników z łebkami wychylonymi w stronę słońca, gaje oliwne, drzewa cisowe w rzędach wiodące ścieżkami. I tak przez pół dnia łagodny krajobraz przemija wraz z kolejnymi kilometrami. Trasa jest przepiękna, warta przejażdżki. Szczególnie droga nr SP438 i SP60 pomiędzy Arbia, Asciano i San Giovanni d’Asso.
Późnym popołudniem docieramy do Pienza – odzwierciedlenia utopijnych marzeń swego twórcy – Papieża Pio II. Atmosfera w ciepłym blasku popołudniowego słońca wydaje się być senna. Przejeżdżamy kawałek za miasteczko, aby spojrzeć na słynną ścieżkę i dom, którego kadr wykorzystano w filmie “Gladiator”. Tytułowy bohater tuż przed śmiercią przypomina sobie swój rodzinny dom i naszym oczom ukazuje się właśnie ten obraz. Aleja cyprysowa wijąca się przez wzniesienia i pola, prowadzi do jedynego, osamotnionego, ale pięknego domu. Na miejscu gęste drzewa zasłaniają mi widok, więc pełna ciekawości schodzę kawałek na dół. Rozciągający się krajobraz, który ukazuje się moim oczom nic się nie zmienił! Kiedyś można była dojechać tutaj pojazdem, teraz droga jest zamnięta. W międzyczasie Łukasz zagląda do pobliskiego X-wiecznego parafialnego kościółka Corsignano.
Spotykamy tutaj bardzo dużo rodaków! Gawędzimy między innymi z parą, która zatrzymała się na nocleg w maluteńkiej, zabitej dechami wsi pośrodku niczego. Prawdopodobnie nie znajdziesz jej na mapie. Opowiadają jak drzwi otwiera im wyglądający na Włocha, rosły mężczyzna z śniadą karnacją, opaloną słońcem twarzą i dużym (od wina?) brzuchem. Słysząc kim są, zagaduje do nich po Polsku! Okazuje się, że parę lat temu córka wyszła za mąż za Włocha i imigrowała z Giżycka, a ojciec do niej dołączył. Ha! Polacy są wszędzie!
Słońce chyli się ku zachodowi, czas nagli, więc ruszamy do pobliskiego, równie pięknego miasteczka Montepulciano – renesansowej perełki Toskanii. Położone nad doliną Valdichiana, na wapiennym 600 metrowym wzgórzu, dostarcza nam wrażeń w postaci wspinaczki serpentynami. Planowaliśmy tutaj nocleg i zwiedzanie okolicy rano, ale niestety nie znajdujemy sensownego miejsca do spania. Wracamy zatem do doliny i tam odbijamy w polną dróżkę wzdłuż pola kukurydzy. Krwiożercze komary dobierają się do nas jakbyśmy byli pierwszym pożywieniem od ich istnienia, więc szybko chowamy się do namiotu i równie szybko zasypiamy.
Dzień 6. 28/08
Żeby nikomu nie przeszkadzać, wstajemy jeszcze przed świtem (to staje się naszą rutyną) i pakujemy się do dalszej drogi. Śniadanie spożyjemy później, bo prędzej nas zjadłyby komary. Ponieważ uwielbiają wilgotne środowisko i jest ich tutaj tak dużo, spodziewaliśmy się gęstej mgły. Aczkolwiek zamiast niej jedynie lekka mgiełka unosi się nad ziemią, a nasze rzeczy są tylko wilgotne. Temperatura powietrza jest tak wysoka, że wszystko odparowuje. Benzyna ze zbiornika również! Już od paru dni zauważamy, że o poranku mamy mniej paliwa w zbiornikach niż poprzedniego wieczoru. Nie, to nie wyciek. Prawdopodobnie wysoka temperatura powoduje parowanie cieczy i ulatnianie się jej w postaci gazu przez zaworek.
Zmierzamy na porośnięty lasami półwysep Gargano, aby jutro rozkoszować się nim przez cały dzień. Być może nawet damy odpocząć motocyklom.
Po drodze niestety zastajemy smutny widok. Młodziutkie czarnoskóre dziewczynki i chłopcy stoją przy drodze prawdopodobnie czekając na okazję. Raczej nie mają tutaj nikogo bliskiego, a rodzice przysłali ich zza morza z nadzieją na lepszą przyszłość dla nich. Obiecywano im łatwy zarobek, za który będą mogli utrzymać całe rodziny. Tak się niestety jednak nie dzieje, a wrócić nie mogą, bo ciąży na nich piętno nielegalnych imigrantów. Jedyne co mogą sprzedawać żeby przeżyć, to własne ciało…
Teoretycznie na miejscu powinniśmy być popołudniu, ale z powodu przymusowych postojów, docieramy wczesnym wieczorem. Jeden przystanek wymaga podłączenia ładowarek do akumulatora. Inny podyktowany jest koniecznością przelania benzyny od Łukasza do mojego zbiornika. Cóż, wcześniej przy tankowaniu, zapomniałam zakręcić kranik odcinający przepływ paliwa między zbiornikami. Ze względu na różnicę w wysokości wlewów, trochę benzyny ulało się przez niższy zbiornik, bo przecież ciecz zawsze dąży do wyrównania poziomów. Dobrze, że w miarę wcześnie się opamiętałam! Ponadto, przy jednym z postojów na tankowanie, po odkręceniu korka, zamiast białej skarpety filtrującej paliwo, moim oczom ukazała się czarna czeluść zbiornika. Plastik od filtra pękł i wraz z skarpetą wpadł do środka! Ależ miałam zdziwko nie mogąc pojąć, gdzie się podział filtr. Kilka innych, choć drobnych perypetii spowolniło nasze dotarcie na miejsce. Na szczęście jesteśmy na tyle wcześnie, że załatwiamy kwestie organizacyjne typu pranie, cerowanie, drobne naprawy. Łukasz wstępnie rozbiera motocykl, a jutro zajmie się filtrem.
Miejsce, gdzie się zatrzymujemy na nocleg jest cudne! Długa prosta droga biegnie pomiędzy Morzem Adriatyckim, a jeziorem Varano. Od morza dzieli nas cienki pas drzew iglastych, bo tylko one są w stanie rosnąć na piaszczystej ziemi. Dają schronienie w postaci cienia, a zapachem swoich igieł przywołują wspomnienia naszego polskiego Bałtyku. Nie licząc temperatury, która nie spada poniżej 30 stopni C, tutejszy klimat przypomina nasz nadmorski.
Kiedy już się zorganizowaliśmy, przysiada się do nas Edi – Słoweniec, w wieku taty Łukasza, podróżujący z żoną kamperem. Opowiada nam o dziesięciodniowej wojnie z Jugosławią na przełomie czerwca i lipca w 1991 roku inaczej nazywaną słoweńską wojną o niepodległość. Historii przedstawionej w taki sposób uczyłabym się z ogromną ciekawością w przeciwieństwie do historii, którą pamiętam ze szkoły.
Wydawało nam się, że wybraliśmy super kemping – dużo miejsca i bogato rozwinięte udogodnienia typu market, basen, bar czy restauracja. Wszystko wygląda bardzo sympatycznie, dopóki około godz. 23.00 nie rozkręca się dyskoteka trwająca do 2.00! Może i byśmy dołączyli, ale jesteśmy za starzy, bo wstęp mają tylko nastolatkowie! 😉 Za to nikt w okolicy nie ucieknie od przymusowego słuchania rytmów disco. Kawałeczek dalej prowadzone są animacje, gry, zabawy i występy – coś milszego dla oka i ucha, a także kończącego się o przyzwoitej porze. Cóż, wakacje, i to włoskie rządzą się swoimi prawami! Zostajemy tu na 2 noce. Ciekawe jaka gruba impreza będzie jutro.
Dzień 7. 29/08
Łukasz wstaje wcześniej ode mnie, żeby dokończyć prace związane ze składaniem motocykla do kupy i z tymczasowym zespojeniem filtra paliwa. Tymczasowym, bo producent zdeklarował, że w ramach reklamacji wyśle nowe ulepszone filtry, które będą na nas czekały w UK. Ja zaś odsypiam poprzednie dni.
Jak postanowiliśmy, tak spędzamy dzisiejszy dzień. Zostawiamy wszystkie rzeczy na kempingu i na luzaka zwiedzamy półwysep podążając urozmaiconą linią brzegową. Znajdujemy też offroadową dróżkę nad samym klifem i Łukasz nie darowałby sobie, gdyby się nią nie przejechał.
Gdzieś w połowie dnia zajeżdżamy do restauracyjki na klifie przy plaży, gdzie kosztujemy świeżych owoców morza i popijamy lemoniadką. Jest leniwie, rozkosznie i wszystkie nasze zmysły zostają zaspokojone. Smakowite przekąski zadowalają nasze brzuchy, widok i szum morza cieszy oczy i uszy, zapach opalonej skóry łechta w nozdrza, a promienie słońca przebijające się pomiędzy liśćmi palm przyjemnie grzeją nasze ciała. Po takiej labie, tylko jednego nam jeszcze brakuje… Trzeba to nadrobić! Podjeżdżamy na pustą plażę i zażywamy krótkiej kąpieli w cieplutkim morzu. A w drodze powrotnej na kemping, kupujemy na straganie świeże lokalne owoce i wino domowej roboty. Mniam, takie są najlepsze!
Dzisiejszy reset dobrze nam zrobił.
Dzień 8. 30/08
O poranku ruszamy do Alberobello – krainy ponad tysiąca domków ze stożkowatymi dachami trulli. Nigdzie indziej na świecie nie ma takich unikatowych budowli przypominających domki Smerfów. Każdy następny jest bardziej magiczny od poprzedniego. Biel ich ścian pięknie kontrastuje z intensywnym błękitem nieba i żywymi kolorami otaczających kwiatów w donicach. Niektóre na swoich dachach wymalowane mają magiczne symbole chroniące mieszkańców przed klątwami, pechem i urokami zakłócającymi spokój. Miejsce jest pełne turystów, ale pomimo tego, znajdujemy zaciszne zakątki, gdzie nikt nie zagląda.
Pod wieczór, kiedy nasze oczy nasyciły się już widokiem kredowych, okrągłych domków, ruszamy w stronę zachodzącego słońca – do Bari skąd o północy odpływa nasz prom do Albanii.
Jeszcze mamy okazję potrenować jazdę z Włochami i poznajemy kilka niuansów. Na przykład migające długie światła wcale nie oznaczają: „jedź proszę, puszczam Cię”, ale „uwaga, jadę! Lepiej spadaj!”. Przejeżdżanie na czerwonym świetle to też normalka. Nawet karabinierzy wyprzedzają nas na podwójnej ciągłej przekraczając dozwoloną prędkość chyba co najmniej dwukrotnie. I jak tu się dziwić włoskiemu stylowi jazdy, skoro bierze się przykład z takich autorytetów.
W porcie meldujemy się zgodnie z zaleceniami i choć prom ma spore opóźnienie, bo aż 3 godziny, to czas oczekiwania mija nam bardzo szybko. To za sprawą poznanego Alwina – Belga, który również zmierza do Krakowa, gdzie mieszka jego dziewczyna! On jednak już pojutrze chce być na miejscu, podczas gdy my mamy jeszcze ponad tydzień czasu na Albanię i pozostałe kraje. Sporo gawędzimy i okazuje się, że preferujemy taki sam sposób podróżowania – jak najprostszy. Off-road, natura, spanie pod chmurką… Alwin ma większe doświadczenie niż my, więc dostajemy sporo cennych wskazówek.
Kiedy zmęczenie na promie daje nam w znaki, znajdujemy pustą salę z ławkami, świetnie nadającą się na nocleg. Prom albo nie jest oblegany o tej porze roku, albo wszyscy wykupili kabiny. Pompujemy materace i wskakujemy w śpiwory, a fale bujające statkiem kołyszą nas do snu.
Dzień 9. 31/08
Mimo bardzo krótkiego snu, budzimy się jak co dzień, z zegarkiem w ręku. Prom niestety nie nadgonił straconego czasu i opóźnia nasz start w Albanii.
Zjeżdżamy ze statku, dostajemy pieczątki na odprawie paszportowej, cykamy wspólne foty z poznanymi na promie Włochami – motocyklistami i jeszcze chwilę rozmawiamy z Alwinem o najbliższych planach. Na nas już czas. Żegnamy się, choć czuję, że nasza znajomość nie dobiegła jeszcze końca. Szukamy budki z ubezpieczeniami, żeby wykupić OC, a Alwin rusza w drogę…
0 komentarzy